Rzecz się dzieje „dans un couvent hors du temps”, jak napisał recenzent François Forestier dla francuskiego magazynu „L’Obs”. Istotnie, nie tylko poza czasem, ale i poza miejscem. Może wszędzie, ale na pewno nie w polskim klasztorze. Dlatego o pochlebną opinię na temat filmu nie warto pytać polskich zakonnic. Także, a może zwłaszcza takich, które badają historię. Mogą tylko z żalem stwierdzić, że szansa na dobre potraktowanie niesłychanie interesującego i ważnego tematu została zmarnowana. Od razu zaznaczam: widziałam film, nie można mi więc zarzucić, że nie wiem, o czym piszę. S. Małgorzata Krupecka Za Tygodnik Katolicki Niedziela
„To historia oparta na faktach” – taki jest pierwszy napis, który się pojawia na ekranie. Autorce ewidentnie zależy na tym, żeby widz uwierzył, że film niesie prawdę historyczną. Obrońcy filmu nie mogą się więc obrażać i zasłaniać argumentem o autonomii utworu fabularnego, gdy „prawdę ekranu” – by posłużyć się tym świetnym bareizmem – próbuje się skonfrontować z „prawdą czasu” i gdy ta konfrontacja przynosi wyniki przemawiające na niekorzyść dzieła. Filmowa lekarka Mathilde Beaulieu, komunistka i córka zadeklarowanych komunistów, pracuje w misji francuskiego Czerwonego Krzyża, zbierając na terenie Polski rannych Francuzów w celu przetransportowania ich do ojczyzny. W rzeczywistości francuska misja miała na celu nie tylko opiekę medyczną nad swoimi rodakami, ale też duchową, dlatego w ekipie byli również księża. Z opisu tej wyprawy humanitarnej – dostępnego w internecie w języku francuskim pt. „Le rapatriement a l’Est et l’aventure de la mission de Varsovie” – sporządzonego przez trzech kolegów prawdziwej Madeleine Pauliac, wynika, że 1 maja 1945 roku wśród 9 oficerów francuskiej misji repatriacyjnej w Warszawie było 2 lekarzy i 2 kapelanów. Madeleine podczas jednej z wypraw, prawdopodobnie w Gdańsku, spotkała niemieckie zakonnice, które wielokrotnie – niektóre po pięćdziesiąt razy – były gwałcone: 15 zamordowano, 10 przeżyło, spośród nich połowa była w ciąży. „Największym dramatem sióstr była decyzja: oddać dziecko czy odejść z klasztoru?” – w którymś z wywiadów mówi siostrzeniec Madeleine. I jest to rzeczywiście temat, z którego mógł się zrodzić znakomity film o ogromnej dawce tragizmu. Historia ta została jednak strywializowana. W narracji filmowej pierwszoplanową postacią staje się autorytarna przełożona klasztoru (nawet na plakacie filmowym zajmuje połowę miejsca), a jej główną troską jest utrzymanie wszystkiego w tajemnicy – za wszelką cenę, choć nie wiadomo dlaczego. Motywacja religijna jest zbyt łzawa? Rezultat, jaki dała przeróbka epizodu opisanego przez prawdziwą Madeleine Pauliac, zaskoczył chyba nawet jej siostrzeńca Philippa Mayala, który wydobył zapiski cioci na światło dzienne, a który w rozmowie z Arthurem Herlin na francuskim portalu „Aleteia” mówi: „Dyskutowałem z realizatorką Anne Fontaine, która nie chciała w żadnym razie, żeby tych dwoje protagonistów, tzn. Matylda i drugi lekarz, pomagało konsekrowanym kobietom kierując się swoimi przekonaniami religijnymi. Zwłaszcza postępowanie filmowej Matyldy nie powinno być motywowane porywem miłosierdzia, litości, współczucia czy religii, żeby uniknąć ryzyka nadania filmowi łzawego klimatu. Jej decyzja ma być motywowana tylko poczuciem obowiązku”. Jeśli spieszenie ludziom z pomocą z przyczyn religijnych miałoby być zbytnim sentymentalizmem, to czy warto się prześcigać – wbrew intencjom autorów – w określaniu filmu mianem dzieła religijnego? Chyba że chodzi o jakąś religię bez Boga. Ostatecznie siostrzeniec historycznej Madeleine i autor prawzoru scenariusza, choć przyznaje się do momentów irytacji, skapitulował: „Sprzedałem prawa do tej historii, mają więc wolność wprowadzać takie modyfikacje, jakie uznają za słuszne”. Potwierdza jednak, że w rzeczywistości w wyprawach sanitarnych po Polsce towarzyszył Madeleine, oprócz pielęgniarek, także zakonnik, ojciec Belliard, były więzień, który pozostał, żeby pomóc w ewakuacji chorych Francuzów z Pomorza. Odprawiał ekipie mszę świętą, niósł pociechę rannym, pomagał w ich wyszukiwaniu. A potem powiedział wzruszającą homilię podczas pogrzebu Madeleine, która zginęła w wypadku drogowym w 1946 roku w okolicach Sochaczewa. Ktoś z dyskutantów na francuskim forum postawił pytanie, które i mnie się nasunęło: „Po co zastępować księdza żydowskim lekarzem?”. Ktoś inny zauważył: „Szczerze mówiąc, za bardziej pociągającą uważam tę prawdziwą Madeleine, a nie postać wymyśloną-zdeformowaną na użytek filmu”. Sowieckie gwałty Oprócz prawa każdego dziecka do życia, także niczemu niewinnego dziecka poczętego w wyniku gwałtu, jedno jest w tym filmie bezsprzecznie prawdziwe: bestialstwo żołnierzy sowieckich wobec kobiet na terenach, przez które przechodził front II wojny światowej. Dobrze, że sprawa sadystycznych gwałtów została nareszcie nagłośniona na arenie międzynarodowej. Przez całe lata za żelazną kurtyną był to temat ze względów oczywistych zakazany, dopiero obecnie próbuje się zebrać dane. W literaturze przedmiotu mówi się o milionie, a nawet o dwóch i pół miliona zgwałconych kobiet, głównie Niemek, w tym na 350 tysięcy szacuje się liczbę zgwałconych kobiet z Pomorza, Warmii i Mazur oraz Śląska, Wielkopolski i Małopolski. Spośród nich być może nawet jedna trzecia zmarła albo od razu w wyniku gwałtu, albo wskutek powikłań i chorób wenerycznych. Mówi się też o 100 tysiącach Węgierek, 30 tysiącach Czeszek… Nie ma dokładniejszych danych w odniesieniu do Polek. Z różnych wstrząsających relacji wynika, że próbowano chronić kobiety, na przykład charakteryzując je na zarażone groźnymi chorobami, ale niewiele to pomagało. Zezwierzęceni sadyści nie gardzili nawet w miarę świeżymi zwłokami kobiecymi. Słów brakuje… Za tym szła, jak łatwo się domyślać, epidemia chorób wenerycznych. Nikt nie wie, ile dzieci zostało poczętych w wyniku gwałtów ani ile dzieci się urodziło. Z tym arcytrudnym tematem z powodzeniem zmierzył się Wojciech Smarzowski, a jego film „Róża”, na tle „Niewinnych”, jeszcze zyskuje w ocenie. Fala gwałtów nie ominęła zakonnic – trzeba jednak uściślić, że miało to miejsce zasadniczo na terenach poniemieckich, które w wyniku nowego porządku jałtańskiego miały się znaleźć w granicach Polski. Na terytorium przedwojennej Polski oficerowie sowieccy trzymali żołnierzy na krótszej smyczy, częstsze więc były sytuacje takie, jak w Czarnej Dużej koło Radzymina, gdy pod koniec lipca 1944 roku front przechodził przez ogród szarych urszulanek, które przez wiele dni chroniły się w piwnicach z dużą grupą sierot i innych podopiecznych. „Jeden z pijanych oficerów zażądał od nas wódki – zapisały siostry we wspomnieniach. – Nie pomogły tłumaczenia, że my, zakonnice, wódki nie mamy. Strzelał siostrze przełożonej nad głową, groził że będzie rzucał granaty, którymi miał obwieszony pasek przy mundurze. Pobiegły więc panie, z nami w piwnicy będące, do komendanta na spichrzu, by pożalić się na pijaka. Pułkownik przysłał oficerów po niego. Zabrali go i zastrzelili”. Gehenna zakonnic na Śląsku i na Pomorzu Po przesunięciu się frontu na tereny uważane za niemieckie – czyli Warmię, Mazury, Pomorze, Śląsk – hamulce puszczały. Jeśli więc trzymać się realiów historycznych, klasztor pokazany w „Niewinnych”, usytuowany gdzieś na Pomorzu czy Śląsku, nie mógł być klasztorem polskich sióstr. Byłyby to zakonnice niemieckie, ewentualnie wspólnota mieszana narodowościowo, składająca się z Niemek i sióstr „miejscowych”, takich, które po wojnie deklarowały się jako „autochtonki”. Dlaczego w filmie, wbrew prawdzie historycznej, pokazane są wyłącznie Polki? Nie mogły to być ani benedyktynki, choć filmowe habity przypominają benedyktyńskie, ani żadne inne mniszki klauzurowe. XIX-wieczna fala kasat zmiotła klasztory kontemplacyjne w Niemczech – w imię tej samej oświeceniowej filozofii, która niestety, ogranicza horyzonty myślowe Anne Fontaine i sprawia, że film nie jest wybitnym dziełem. Od połowy XIX wieku w bismarckowskich Niemczech tolerowane były ewentualnie, jako „społecznie użyteczne”, żeńskie zakony opiekujące się chorymi i – w mniejszym stopniu – małymi dziećmi. Przykładem może być choćby Chełmno. Klasztor benedyktynek, żyjących tam od kilkuset lat, został skasowany przez Prusaków w 1821 roku, a zabudowania przekazano siostrom miłosierdzia, czyli szarytkom, które urządziły szpital dla 80 chorych, ochronkę dla 150 dzieci z miasta i sierociniec dla kilkudziesięciorga dzieci. Do 1875 roku prowadziły jeszcze szkołę elementarną dla dziewcząt i szkołę dla nauczycielek, ale potem restrykcje Bismarckowskiego „Kulturkampfu” pozwalały im już tylko na szpital i dom starców. Pruska polityka spowodowała więc, że na terenach, które – pod nazwą Ziem Odzyskanych czy jak obecnie częściej się mówi: Ziem Zachodnich i Północnych – weszły w skład Polski, przed wojną i w czasie wojny najliczniejsze były, żyjące w środowisku parafialnym, małe i średnie wspólnoty elżbietanek, boromeuszek, marianek, sióstr szkolnych de Notre Dame, służebniczek śląskich, katarzynek… Dlatego to one najliczniej doświadczyły sowieckich gwałtów. Najdokładniej zostało to przebadane i opisane w odniesieniu do Śląska Opolskiego (to zasługa m.in. świetnie udokumentowanej książki ks. Andrzeja Hanicha pt. „Czas przełomu. Kościół katolicki na Śląsku Opolskim w latach 1945-1946”). Na przykład w Głubczycach, w których – po ewakuacji innych mieszkańców – pod opieką księży i sióstr zakonnych zostało ok. 500 osób: kobiet, dzieci, starców i chorych – większość spośród tych kobiet, w tym również siostry zakonne, żołdacy brutalnie zgwałcili. W zdobytej 24 marca Nysie, gdzie pod opieką księży i 200 sióstr zakonnych, głównie elżbietanek, pozostało 2 tysiące osób, przede wszystkim chorych i starców, tego samego dnia około 180 sióstr zgwałcono, a 27 z nich zamordowano. Nie darowano też innym kobietom: od 12-letniej dziewczynki do 89-letniej staruszki. Siostrom zgotowano prawdziwą gehennę. Według licznych świadectw, były gwałcone wielokrotnie przez żołnierzy, którzy – łącznie z oficerami – stali w długich kolejkach do swoich ofiar. Te, które się broniły, były albo zabijane od razu, albo katowane tak, że już nie mogły się bronić. Nie przepuszczono siostrom 70- i 80-letnim, nawet sparaliżowanym. Ogółem tylko na Śląsku Opolskim z rąk żołnierzy sowieckich zginęło ponad 80 sióstr z różnych zgromadzeń zakonnych, a setki innych przeżyły koszmar brutalnych gwałtów. Trwa proces beatyfikacyjny 10 elżbietanek. Już w kongregacji watykańskiej jest dokumentacja potwierdzająca męczeństwo 16 sióstr katarzynek z Warmii. Śmierć poniosło ponad 100 katarzynek, zgwałconych i zamordowanych przez sowieckich żołnierzy, jednak szczegóły udało się udokumentować w odniesieniu do kilkunastu. Na przykład o dwóch z nich, zamęczonych w Kętrzynie, wiadomo, że zostały przywiązane za nogi do pojazdu i ciągnięte ulicami miasta. 25 stycznia 1945 roku w podpoznańskim Pokrzywnie dwie urszulanki Unii Rzymskiej zginęły, broniąc się przed gwałtem. Grupki żołnierzy sowieckich penetrowały domy w świeżo zajętym mieście, szukając łupu, którym często był alkohol. Niepokoili też siostry pod pretekstem szukania ukrywających się Niemców. Pod wieczór przyszli po raz kolejny i zażądali pięciu zakonnic, grożąc, że będą strzelać w razie ucieczki. Najstarsza z sióstr odpowiedziała po rosyjsku, że wszystkie ślubowały czystość i nie mogą spełnić ich żądania. Siostry się broniły, dwie z nich przypłaciły to życiem. Jedna miała rany cięte na szyi, przestrzelone gardło, wybite zęby i zmasakrowaną twarz. Podobny los spotkał 3 salwatorianki w Mikołowie i wiele innych, o których nie wiemy. Ile dzieci zostało w ten sposób poczętych – też nie wiemy. W literaturze przedmiotu pojawia się liczba 62 zakonnic w ciąży na terenie diecezji katowickiej (prawdopodobnie łącznie ze Śląskiem Opolskim). Nie wiadomo, ile z nich donosiło ciążę i przeżyło poród ani ile dzieci przeżyło poród i pierwsze miesiące życia, bo przecież śmiertelność noworodków była wysoka, a matki mogły być w dodatku zarażone chorobą weneryczną. Dokładne przebadanie losów tych sióstr i ich dzieci może być, obawiam się, niemożliwe, trudno bowiem przewidzieć, czy nie wyrządziłoby się następnej krzywdy osobom żyjącym. Warto jeszcze zwrócić uwagę na to, że ofiarami gwałtów w zdecydowanej większości były siostry, które nie ewakuowały się przed zbliżającym się frontem, ponieważ nie chciały opuścić swoich bezradnych podopiecznych: dzieci, chorych, starców. Filmowe odstępstwo od realiów historycznych, lokując akcję w klasztorze klauzurowym, nie tylko niczemu nie służy, ale przeciwnie, sprawia, że gubi się prawdopodobieństwo i związany z tym realny tragizm na rzecz – no właśnie, czego? Jaki klasztor widzimy na filmie? To grupka bezradnych, bezwolnych kobiet, odizolowanych od świata, od społeczeństwa, od hierarchii kościelnej, jakby żyły na bezludnej wyspie czy w głębi afrykańskiego buszu. Ksiądz Andrzej Luter na portalu „Tygodnika Powszechnego”, broniąc filmu przed krytyką s. Małgorzaty Borkowskiej, benedyktynki i znanej historyczki, pisze: „(…) dwukrotnie obejrzałem ten film, i wiem że jest to ważne wydarzenie. Możemy różnie go oceniać pod względem artystycznym, ale jest to film ważny i uczciwy”. Ksiądz Andrzej Luter nie zauważył, czego w tym filmie nie ma. Nie ma żadnego księdza. Akcja, zwróćmy uwagę, nie toczy się wiosną 1945 roku, gdy przetaczał się front i gdy zakonnice były kilkakrotnie gwałcone, ale dopiero w grudniu 1945 roku! Przez te wszystkie miesiące jedyną osobą, na której spoczywa wyłączna i absolutna odpowiedzialność za życie wspólnoty zakonnej, jest przeorysza! Przez dziewięć miesięcy nie pojawił się tam żaden kapłan, spowiednik, nikt mszy zakonnicom nie odprawiał, żaden biskup nie zainteresował się klasztorem w swojej diecezji? Mimo że sieć administracyjna Kościoła była intensywnie odtwarzana zaraz po ustaniu działań wojennych, a zwłaszcza od lipca, gdy do kraju wrócił prymas Hlond? Przez tyle powojennych miesięcy mniszki siedziały w klasztorze i tylko psalmy po łacinie śpiewały, odcięte od sakramentów i pomocy ze strony Kościoła? Jest to tak nieprawdopodobne, że w świetle tej wiedzy postać przełożonej, która w pojedynkę decyduje o losach zgwałconych zakonnic, narodzonych dzieci i jeszcze o przyszłości klasztoru – to nie jest postać tragiczna, ale karykaturalna. Zwłaszcza gdy „odpowiedzialnością” się tłumacząc, zostawia nowo narodzone i pośpiesznie przez nią ochrzczone dzieci w koszyku pod przydrożnym krzyżem, licząc na to, że Opatrzność Boża się nimi zaopiekuje. Między klasztorem prawdziwym a klasztorem filmowym jest podobieństwo takie, jak między krzesłem i krzesłem elektrycznym. Choć wcześniej zasugerowałam, że Anne Fontaine patrzy na klasztor przez oświeceniowe, przybrudzone okulary, dochodzę jednak do wniosku, że to właściwie wcale nie jest klasztor, tylko coś na kształt sekty ze swoim guru, zamkniętej w murach klasztornych, ubranej w habity i śpiewającej po łacinie psalmy. Agata Kulesza w którymś z wywiadów tak tłumaczy graną przez siebie bohaterkę: „Wtedy zgwałcone zakonnice to były zhańbione zakonnice. Ten zakon mógł zostać zamknięty i te wszystkie dziewczyny poszłyby w świat ze swoją ciążą, bez pieniędzy i bez pomocy”. Błędny wniosek. Historyk, oglądając film, nie może nie spytać, dlaczego w grudniu 1945 roku polskie zakonnice miałaby się obawiać zamknięcia klasztoru przez władze komunistyczne tylko z takiego powodu, że kilka spośród nich miało urodzić dzieci poczęte w wyniku gwałtu. Choć władza komunistyczna coraz mocniej się w Polsce instalowała, miała w 1945 roku dużo ważniejsze problemy niż kilka ciężarnych mniszek. Walka ze zbrojnym podziemiem niepodległościowym, czy wręcz niemal masowym powstaniem antykomunistycznym, jak się dziś coraz częściej mówi, była na tyle absorbująca, że uderzenie w Kościół komuniści musieli odwlec o mniej więcej trzy lata. Uwikłanie w konieczność tragicznych wyborów jest w przypadku bohaterki filmu pseudouwikłaniem. Ks. Andrzej Luter w odpowiedzi s. Małgorzacie Borkowskiej pisze: „(…) czułem nie tylko ból, ale także solidarność, również z siostrą przełożoną; starałem się ją zrozumieć”. Jeszcze dalej posuwa się wielki apologeta filmu, dominikanin, o. Dominik Jarczewski, obiecując widzowi przeżycie katharsis, oczyszczenia, jeśli widz „otworzy się na dzieło, pozwoli sobie na ten dyskomfort nierozpoczynania od zabezpieczającej umysł klasyfikacji. Dla tych, co oglądali, stawiam tylko pytanie retoryczne: Na pewno przełożona zasługuje tylko na potępienie?”. A mnie się nasuwa inne pytanie: czym taka empatia wobec dzieciobójstwa w imię troski o opinię o klasztorze miałaby się różnić na przykład od ukrywania pedofilii? Doszukiwanie się w tej postaci jakiejś złożoności czy wielopłaszczyznowości, usprawiedliwiającej ewidentne zło, to ryzykowna akrobacja intelektualna i moralna. Również przykładanie do tego kategorii tragizmu wydaje się nadużyciem. Tragizm jest przecież – w myśl Arystotelesowskiej „Poetyki” – nierozwiązywalnym konfliktem dwóch równorzędnych wartości moralnych, brakiem możliwości dokonania właściwego wyboru, i w dodatku przy zachowaniu zasady konieczności i prawdopodobieństwa. Przewidywalne schematy Trzeźwiej komentuje film Mirosław Winiarczyk w „Idziemy”: „Reżyserka filmu, mimo dobrej woli, nie wyszła więc poza hołubione przez francuskie elity kulturalne stereotypy na temat Polski”. Uwikłanie w stereotypy myślowe widać także w jej w postrzeganiu życia zakonnego. Zostawiając już na boku postać przeoryszy, niezrozumiałe dla polskiego widza jest również kompletne wyizolowanie filmowego klasztoru. W istocie bowiem zawsze tak było i jest, że w klasztorach furta się niemal nie zamyka, bo siostry, zarówno ze zgromadzeń czynnych, jak i zakonów kontemplacyjnych, są mocno powiązane ze środowiskiem. A powojenna bieda – i moralna, i materialna – sprawiała, że ludzie tym bardziej garnęli się do klasztorów, szukając wsparcia. Siostry zresztą bez oparcia w innych ludziach też nie byłyby w stanie przeżyć. W filmie francuska komunistka przyprowadza dzieci do klasztoru, żeby mniszki się nimi zajęły. W realnym życiu to dzieci przyprowadziłyby ją do klasztoru, bo już dawno wydeptałyby do niego ścieżkę, chodząc po jedzenie. Słusznie Alina Petrowa-Wasilewicz w napisanej dla KAI-u bardzo surowej recenzji pokazuje absurdalność przynajmniej dwóch scen, które wzbudziły też całkowicie uzasadniony radosny szmer w sali kinowej podczas seansu, na którym byłam. Filmowe mniszki są w zasadzie dość wykształcone, większość mówi choć trochę po francusku. Zdumiewa reakcja najbardziej pozytywnej spośród nich, s. Marii, na propozycję otrzymania penicyliny: odmawia, bo „klasztorna zielarka ma wszystko, co trzeba”. I druga scena: badanie lekarskie podczas rozpoczynającego się porodu musi być przerwane, bo na dźwięk dzwonu zakonnica musi odmówić „Anioł Pański”. Sama też się uśmiechnęłam. Z politowaniem. O co więc może chodzić w filmie? Rozbawił mnie jeszcze taki oto całkiem poważny komentarz, znaleziony w sieci – głos za filmem i równocześnie wyraz oburzenia krytyką: „ludzie pójdą na film tak czy inaczej. Potem poszukają w Internecie klucza do niego”. Też poszłam na film, a potem zaczęłam szukam w internecie klucza. Znalazłam różne klucze, a nawet wytrychy, ale jakoś nie mogłam ich dopasować do filmu. „Anne Fontaine stawia pytania o to, czym jest wiara, gdzie są jej źródła i jej granice i czy wizja życia wiecznego może być ważniejsza niż życie doczesne. Najmocniej wybrzmiewa tu konflikt tego, co cielesne z tym, co duchowe”. Naprawdę? Zastanawiam się, czy mówimy o tym samym filmie? Anne Fontaine „interesuje dramat kobiet wyłącznie w kontekście czasów, w jakich się znalazły”… Błędna wiedza o kontekście skutkuje, o czym była mowa wcześniej, błędnym rozumieniem dramatu tych kobiet. Nie mogę się powstrzymać, żeby jeszcze raz nie zacytować ks. Andrzeja Lutra, polemizującego z s. Małgorzatą Borkowską, kobietą, która już ponad 60 lat przeżyła w mniszej wspólnocie: „«Niewinne» to także refleksja teologiczna na temat wizji «cielesności» w nauczaniu Kościoła, na temat macierzyństwa, życia poczętego itd. Siostra przełożona z filmu (Agata Kulesza) to nie jakaś czarna postać, (…) to postać tragiczna, która chcąc dobra, prowadzi do tragedii, w przeciwieństwie do siostry Marii (Agata Buzek), zachowującej ewangeliczny rozsądek w sytuacji skrajnej”. Istotnie, w filmie skontrastowana jest z przełożoną – i to bez większej finezji – inna zakonnica. To jeszcze jeden przewidywalny schemat i dość grubo ciosana opozycja: zaślepiona religijna fundamentalistka kontra zakonnica o otwartym umyśle, zaprzyjaźniająca się z komunistyczną lekarką, od której uczy się ewangelicznej troski o życie narodzonych dzieci. Świetlana postać. Jak się zwierza Francuzce, tylko ona wcześniej poznała współżycie z mężczyzną. Inne siostry – teraz pogruchotane wewnętrznie – zanim zostały zgwałcone, były dziewicami. Dziwnie blisko stąd do konstatacji, że brak doświadczeń seksualnych osłabił je psychicznie i duchowo. Z różnych wypowiedzi reżyserki w ogóle wynika, że interesuje ją zderzenie ślubu czystości z fizycznym macierzyństwem. Sama jednak nie zna z własnego doświadczenia ani ślubu czystości, ani fizycznego macierzyństwa. Adoptowała dziecko w Wietnamie, bo jak mówi: „nie była stworzona do macierzyństwa biologicznego”, „nie jest wystarczającą optymistką, by stawić czoło macierzyństwu”. Mimo to konstruuje postaci zakonnic, doświadczających obu tych rzeczywistości. Te teoretyczne konstrukcje szybko by się rozsypały, gdyby nie podtrzymywała ich dobra gra polskich aktorek. W wywiadzie udzielonym „Gazecie Wyborczej” (Duży Format, 3.03.2016) Anne Fontaine mówi: „Zawsze fascynowała mnie w ludzkim zachowaniu możliwość wyjścia poza schemat. Pierwsza siostra, która wykazuje się nieposłuszeństwem wobec matki przełożonej, ucieka z zakonu, by szukać pomocy dla zakonnicy cierpiącej w trakcie porodu. Gdy siostra Irena biegnie przez las do francuskiego Czerwonego Krzyża, przekracza granice, jest wolna”. To oczywiste, że w laickim paradygmacie, który krępuje myślenie francuskiej twórczyni, nie mieści się zrozumienie ślubu posłuszeństwa, wyrażającego, a nie likwidującego wolność człowieka. Z towarzyszącej filmowi kampanii prasowej ma wynikać, że dzieło zostało bardzo pozytywnie przyjęte w Watykanie. W cytowanym wyżej wywiadzie w „Gazecie Wyborczej” Anne Fontaine przekonuje: „Trzy tygodnie temu «Niewinne» pokazałam papieżowi Franciszkowi i najbliższym mu biskupom. Było też wielu księży i siostry zakonne. Gratulowali mi (…). Biskupi mówili, że film może być dla Kościoła terapeutyczny…”. Biuro Prasowe Episkopatu Polski sprawdziło: papież Franciszek nie oglądał tego filmu. „Patchworkowa wspólnota zakonna”? Końcowy happy end, w którym widzowi obiecywano przeżycie katharsis, jest na miarę nie tragedii greckiej, ale raczej telenoweli. Francuska komunistka doradza zakonnicom założenie sierocińca, w którym będą mogły ukryć także swoje własne dzieci, potem uszczęśliwione mniszki robią sobie „słitfocię” ze swoimi niemowlakami i wysyłają wybawczyni. Jakaś klasztorna odmiana „rodziny patchworkowej”? Aż się prosi o kolejne odcinki, w których się okaże, jak niemądrym pomysłem był taki sierociniec i jakie dramaty zaczęły w nim wynikać. Czy zakonnice-matki byłyby w stanie nie wyróżniać własnych dzieci od cudzych? Czy dziecko wiedziałoby, że jego matka jest zakonnicą? Czy dałoby się to ukryć przed innymi? A co stanie się za kilka lat, gdy komuniści upaństwowią sierociniec? Dramatyczny dylemat, który trzeba było rozstrzygnąć w realnym życiu – czyli albo opuszczenie klasztoru razem z dzieckiem, albo pozostanie w klasztorze po oddaniu dziecka do sierocińca czy adopcji – był dużo mądrzejszy niż narracja filmowa. Historia opisana przez prawdziwą Madeleine Pauliac, przefiltrowana przez umysł Anne Fontaine, została zmarnowana. Temat sowieckich gwałtów wojennych na zakonnicach nadal czeka więc na dobrego filmowca. S. Małgorzata Krupecka USJK |