Kiedy słyszę, jakie to „nudne życie mają te biedne zakonnice” myślę sobie zawsze – widać, że nie znasz mojej cioci. Ponad 50 lat jej zakonnego życia można określić za pomocą całej listy przymiotników, ale słowo „nudne” na pewno się na niej nie znajdzie.
Oleńka, jak mówią do dziś najbliżsi, przyszła na świat z długimi, czarnymi włosami. Cyganka – żartowali w rodzinie. Nie wiedzieli, że to określenie wróci do niej po latach… Były mroczne lata stalinizmu, „wojna ledwie trzasnęła drzwiami”, jak zaśpiewa kiedyś Rynkowski. Bieda aż piszczała, czasem brakowało nawet na chleb. Ola od zawsze trzymała się blisko Kościoła, powołanie zakiełkowało w niej jakoś tak naturalnie. Znała wiele sióstr – salezjanki, urszulanki – ale jej serce rwało się na misje, stąd wybór był oczywisty: Siostry Służebnice Ducha Świętego, których dom był w nieodległym od rodzinnego Rybnika Raciborzu. Kiedyś przyśniło jej się nawet, że jest w Brazylii i rozdziela komunię świętą. Pozostawał tylko jeden problem: bieda. Ola, najstarsza z czwórki rodzeństwa, zastanawiała się, czy nie powinna pójść do pracy, aby pomóc rodzinie. Jej mama, mądra kobieta, powiedziała wtedy: chcę, żebyś była szczęśliwa. To jej wystarczyło. W czerwcu 1968 roku odebrała świadectwo maturalne, a tydzień później przekraczała już furtę raciborskiego klasztoru.
Talerz i cztery łyżki
Choroba, która zaatakowała w postulacie, nie pozwoliła jej na wyjazd misyjny. Po ślubach wieczystych skończyła więc teologię, pracowała jako katechetka, aż w końcu oddelegowano ją do pracy z młodzieżą. – I zaczęła się jazda bez trzymanki – śmieje się dzisiaj. Głęboki PRL, potem stan wojenny, a ona organizuje nocne czuwania, skupienia i rekolekcje dla młodych. Na jednym wyjeździe bywało i 90 osób, a do jego zorganizowania nie mieli nawet samochodu. – Młodzi spali po kilku na jednym materacu, po chleb chodziliśmy kilka kilometrów do wsi, a na obiad często podawaliśmy jeden talerz i cztery łyżki, bo brakowało nawet naczyń! Zupę rozmnażało się przez dolewanie wody, a „jadalnią” był trawnik pod orzechem. A jednak te spartańskie warunki nie odstraszały młodych, atmosfera tamtych dni była niepowtarzalna. A ja nauczyłam się, że najważniejsze to być z ludźmi: poświęcić im czas, wysłuchać, towarzyszyć. Cała reszta to tylko dodatek. Ta wiedza przydała mi się w przyszłości – wyjaśnia siostra.
Adres zamieszkania: pociąg…
Pracę z młodzieżą po paru latach zastąpiło nowe zadanie: formacja młodych sióstr. Tu też dawała z siebie wszystko. Pewnie dlatego po paru latach z Rzymu nadeszło pismo. Siostra Aleksandra została przełożoną prowincjalną, czyli odpowiedzialną za całą prowincję – zakonną jednostką administracyjną, która w tym przypadku obejmowała całą Polskę i Ukrainę. Przez kolejne 6 lat podróżowała między domami Zgromadzenia i zakładała nowe placówki. Wtedy przypomniała sobie określenie z dzieciństwa – cyganka… Właśnie tak się czuła. Jeździła od domu do domu, nosząc torbę podróżną i żartując, że mieszka w pociągach. Na samej Ukrainie była ponad 30 razy! Czasami śmiała się, że zasypiając musi zostawiać koło łóżka kartkę z nazwą miejscowości, bo po obudzeniu mijała dłuższa chwila, nim potrafi przypomnieć sobie aktualną lokalizację… i dokąd dziś ma jechać. W tym czasie trafiła do swojej wyśnionej Brazylii – co prawda tylko na miesiąc, na spotkanie prowincjalnych, ale mogła doświadczyć atmosfery „prawdziwych” misji.
W ciemno
Dwie kadencje przeleciały jak z bicza strzelił. Wydawało się, że po sześciu latach czeka ją wreszcie trochę spokoju… nic bardziej mylnego. „Lecisz do Irlandii, nauczysz się języka i skończysz szkołę kierownictwa duchowego” – zdecydowali przełożeni. – Nie rozumiałam tej decyzji – wspomina. – Miałam prawie 50 lat, znałam tylko trochę angielskiego ze szkoły, bałam się, że nie podołam temu zadaniu. Ale nie buntowałam się. Mam w naturze jakąś umiejętność szybkiej aklimatyzacji do różnych warunków, więc pojechałam w ciemno…
Miał być rok – wyszły trzy lata. Miał być kurs – wyszło napisanie i obronienie magisterium, oczywiście w języku angielskim. Po powrocie do Polski władze zakonne zdecydowały, że na tym nie koniec. I tym sposobem krótko przed swoimi 55 urodzinami siostra Aleksandra obroniła doktorat z teologii duchowości. I… wróciła do pociągów. Jeździła z wykładami do seminariów, uczestniczyła w konferencjach, prowadziła rekolekcje z indywidualnym towarzyszeniem …
Humama, króliki i wielki błąd
Na tamto spotkanie pojechała, bo… nie było kogo tam posłać, a ona akurat była wolna. Ojcowie werbiści zaczęli zastanawiać się, jak pomóc katolikom w Chinach. Jadąc do Warszawy nie sądziła, że zaczyna się właśnie jej największa życiowa rewolucja, która zaniesie ją tysiące kilometrów, aż za Wielki Mur. Ale wtedy był 2001 rok i pierwsze przymiarki do tego, aby pomóc braciom i siostrom z kraju, który od lat systemowo walczy z chrześcijaństwem. Sześć lat później na warszawskim lotnisku wylądowały cztery chińskie siostry zakonne. Aleksandra została ich przewodniczką. Szybko nazwały ją Humama: hu od nazwiska, mama – od stosunku, jaki miała do swoich „chińskich dzieci”. W Polsce miały studiować, ale najpierw musiały poznać język – po polsku nie rozumiały nic, po angielsku znały tylko kilka prostych słów… – Było ciężko – nie ukrywa siostra – na początku rozmawiałyśmy często rękami i nogami. Zdarzało się, że po pomoc trzeba było dzwonić do byłego ambasadora Polski w Chinach, który tłumaczył telefonicznie zawiłe kwestie. Bywało też śmiesznie… Kiedyś podeszłyśmy pod seminarium, a jedna z nich stwierdziła: o, to jest dom, w którym jest dużo królików (zamiast kleryków). Poznały słowo „wiśnie” i na spacerze wołały, że na drzewie są… świnie. Na widok wielbłąda zawołały „o, wielki błąd”… Planu nie było. Były z nami cztery siostry, szliśmy „szturchając żerdzią we mgle”, ciągle szukaliśmy drogi, co robić dalej. Ale udało się: Franciszka obroniła magisterium i wróciła do Chin, w tym roku będzie prowadzić 16 turnusów oazy. Katarzyna kończy w Polsce doktorat z Biblii. Jana i Hiacynta, obie z dyplomem artysty – plastyka, zajmują się wytwarzaniem dewocjonaliów, o które w Chinach trudno – mówi z dumą „Humama”.
Z sali wykładowej do pralni
W 2011 roku pojechała do Chin. Tam w końcu zrozumiała, w jakich warunkach żyły jej „dzieci”. Życie zakonne w Państwie Środka zaczęło odradzać się pod koniec lat 80-tych, wcześniej było zakazane. Dziś lokalne zgromadzenia mają powołania, ale potrzeba im pogłębionej formacji i formatorek, czyli osób przygotowanych do wychowania w zakonie. „Robimy” – rzuciła krótko. Dzięki temu już ponad 100 chińskich sióstr przyjechało do Polski na kilkutygodniowe kursy formacyjne. Ale to wszystko było ciągle mało… Rok temu 70-letnia już siostra Aleksandra ruszyła więc kolejny raz pod Wielki Mur, żeby prowadzić rekolekcje dla sióstr tam, na miejscu. Ma wielką nadzieję, że nie była to jej ostatnia podróż na wschód, gdzie zostawiła kawałek serca…
A tymczasem… Tymczasem żyje jak to ona – na pełnych obrotach. Opowiadając o swoim życiu stuka maila do siostry prowincjalnej, informując o kolejnych chińskich siostrach przyjeżdżających do Polski. Nie rozstaje się z telefonem i laptopem, z którego wysyła i teksty teologiczne, i zabawne memy do najbliższych. Ze spotkania studium formacyjnego dla sióstr, którego jest szefową, biegnie na posiedzenie komisji przy Konsulcie Wyższych Przełożonych Zgromadzeń Zakonnych. Zaraz po nim wsiada w pociąg i wraca do swojego klasztoru, gdzie jest zakrystianką. Przynajmniej raz w miesiącu zakłada fartuch i dyżuruje w kuchni, gotując dla sióstr i gości domu rekolekcyjnego. Jako mistrzyni junioratu, czyli sióstr po pierwszych ślubach, jeździ po całej Polsce, zawsze jednak wraca do Sulejówka, bo na jej głowie jest też pranie i prasowanie bielizny liturgicznej z pobliskiej parafii.
Jej marzeniem jest stanąć przed Jezusem jak najlepiej przygotowaną, otoczoną ludźmi, którym w życiu pomogła.
- Jest coś, czego żałujesz? Coś, co ci się nie udało? – pytam na zakończenie naszej rozmowy.
- Tak – odpowiada – że angażowałam się jeszcze za mało… mogłam kochać Jezusa jeszcze bardziej! Przygoda z Nim i dla Niego jest cudowna!
Za: sacja7.pl