Dom Chłopaków w Broniszewicach. „To jest zasługa konkretnej miłości człowieka do człowieka”

Siostry Dominikanki prowadzą w wielkopolskich Broniszewicach Dom Pomocy Społecznej dla chłopców z niepełnosprawnością intelektualną. To dom, w którym słowo miłość odmienia się przez 1000 przypadków. O walce z czasem na śmierć i życie, pingwinach, cudach i Morzu Czerwonym z s. Elizą Myk i s. Tymoteuszą Gil rozmawia Paweł Kęska.

Paweł Kęska: Kim są chłopcy z Domu w Broniszewicach? Jak się tu znaleźli?

S. Eliza Myk: Ich drogi i historie są bardzo różne. Najczęściej chyba dlatego, że rodzice nie podołali trudom takiego rodzicielstwa. Tylko dziesięciu chłopców ma sporadyczny kontakt ze swoimi rodzinami. Trzech – regularny. Ponad czterdziestu nie ma żadnych rodzin i my jesteśmy ich jedyną rodziną…

S. Tymoteusza Gil: W naszym domu jest teraz pięćdziesięciu sześciu chłopców, przede wszystkim z niepełnosprawnością intelektualną, ale są również chłopcy z zespołem Downa, z dziecięcym porażeniem mózgowym, niedowidzący, niedosłyszący, cierpiący na autyzm, epilepsję i wszystkie możliwe choroby.

Możemy poznać kilu z nich?

S. Eliza: Damian przyszedł do nas jako maleńki chłopiec z domu dziecka. Pełzał. Jego nóżki były tak troszkę złączone. Nie słyszał, nie mówił. Ukochała go szczególnie siostra Tobiasza. Teraz jako dwudziestolatek uznaje ją za swoją mamę. Nawet jeden jego kolega „zaliczył liścia” (śmiech) od Damiana w szkole, kiedy ten go wyśmiewał, że jest z DPS-u i nie ma mamy. Bo jego mamą jest Tobiasza. Ona go postawiła na nogi. Doprowadziła do operacji rozłączenia nóżek. Chodzi, ma aparaty słuchowe, więc słyszy, mówi, komunikuje się, ma marzenia, jest bardzo samodzielnym chłopakiem. To jest zasługa konkretnej miłości człowieka do człowieka. Miłość jest w stanie pokonać takie rzeczy.

S. Tymoteusza: Jarek. Zostawili go rodzice biologiczni. Później wzięła go rodzina zastępcza, mówił do nich „mamo”, „tato”, ale kiedy odkryli, że Jarek ma zespół poalkoholowy FAS i jest niepełnosprawny, to oddali go do Domu Dziecka. Stamtąd wydobyła go kolejna rodzina, która myślała, że sobie poradzi, ale sobie nie poradziła. Dom dziecka w końcu oddał go do Domu Pomocy Społecznej, a ten Dom Pomocy Społecznej po czterech latach oddał go nam. Ma 14 lat. Kiedy wjeżdżał jakiś samochód na podwórko, to Jarek wsiadał do niego i mówił: „zabierz mnie, zabierz mnie”. Kiedyś odwoziłyśmy siostrę na dworzec PKP i zabrałyśmy Jarka, a on zaczął płakać i mówi: „a czy ja tutaj wrócę?”. Temu dziecku nie jest obojętne, gdzie jest.

S. Eliza: Andrzej począł się w związku kazirodczym, jego rodzice sobie nie życzyli kontaktu z nim. Trafił od razu do domu dziecka, a potem do nas. To niesamowite, że ci rodzice mieszkają tutaj niedaleko, a on się w listopadzie modli za każdym razem za swoich zmarłych rodziców. Pytamy go: Andrzej, twoi rodzice zmarli? A on mówi: jak nie przyjeżdżają, no to zmarli.

S. Tymoteusza: Mikuś na przykład… Mikuś został odebrany rodzicom, bo urodził się z ponad promilem alkoholu we krwi. Jego mózg jest na stałe uszkodzony. Przyjechał do nas, kiedy miał siedemnaście miesięcy z opinią lekarzy, że ma nadwrażliwość skóry i najlepiej go nie przytulać i nie całować, bo sprawia mu to ból. Nie wiedziałyśmy, co robić. Postanowiłyśmy, że będziemy codziennie bardzo delikatnie brały go na ręce i zobaczymy, jak wygląda ta nadwrażliwość. I już po tygodniu Mikołaj wyciągnął ręce z łóżeczka, żeby go przytulać. Od tamtej pory to jest taka mała przytulanka, jak widzi biały habit, to od razu biegnie. Jego specjalną mamą jest Gracjana. Mikołaj ma minus 21 wady wzroku, czyli widzi jedną wielką plamę, a kiedy stoimy z siostrami, on podchodzi do Gracjany i wyciąga ręce właśnie do niej.

To nie jest DPS, to jest dom pełen miłości, a miłość leczy…

S. Tymoteusza: My tu jako zakonnice możemy doświadczać macierzyństwa. To jest niesamowite. To jest najpiękniejsze, co mogło nam się przytrafić, bo każda kobieta jest powołana do macierzyństwa i kiedy widzi dziecko, to jej się cieplej robi na sercu. A my możemy przytulać te dzieci, możemy wychodzić na spacery, możemy kupować dla nich rzeczy. Nigdy nie zmuszamy ich do uczestnictwa we Mszy świętej, do modlitwy, nie narzucamy tego. A nasi chłopcy widząc, że chodzimy do kościoła, biegną za nami. I tak postrzegam wspólnotę Kościoła.

S. Eliza: Kiedy gdzieś jedziemy, chłopcy nie pytają nas kiedy wracamy do DPS-u, tylko kiedy wracamy do Domu. Atmosfera jest tu rodzinna. Wszyscy się znają, nikt nie jest anonimowy. Tu chłopcy doskonale wiedzą, kiedy siostra wyjeżdża, kiedy idzie na zakupy i trzeba np. przynieść zakupy, bo to prawdziwi  mężczyźni, a kobieta nie powinna nosić.

Co wy od chłopaków dostajecie, czego się od nich uczycie?

S. Eliza: Dla nich świat jest prosty. Jestem zafascynowana tym światem. Uczę się nie rozpamiętywać trudów ani przykrych zdarzeń, tylko patrzeć tak jak oni, upraszczać. Relacja dla nich jest najważniejsza. Zauważyłam ostatnio, że się bardzo źle czuję w przeintelektualizowanym towarzystwie. Ile by te wywody nie trwały, to i tak dochodzi się do wniosku, że miłość jest najważniejsza. Pan Bóg odbierając chłopcom sferę intelektu zachował ich takimi, jakich chciałby mieć. Otwartymi na drugiego człowieka, nie oceniającymi, witającymi się naprawdę z każdym jednakowo, z prezydentem i z przedszkolakiem, bez segregacji, bez podziałów. To wygląda na ubóstwo (śmiech), ale warto w tym wytrwać. Starsi ludzie również wracają do tego, co mają nasi chłopcy, do stwierdzenia, że drugi człowiek przy mnie jest najważniejszy, to jest największe szczęście, jeśli ja mogę kochać i ktoś może kochać mnie…

Czyli jeden z największych deficytów współczesnego świata…

S. Eliza:Człowiek najbardziej potrzebuje drugiego człowieka, akceptacji, bezpieczeństwa, poczucia, że drugi go nie skrzywdzi. Człowiek potrzebuje przytulania. Nawet nasze starsze siostry bardzo lubią być przytulane. Przytulanie nigdy nie traci terminu ważności. Jeśli chodzi o miłość, obecność i to przytulanie, to dzieci niepełnosprawne mają to w nadmiarze (śmiech). Jakby nasz intelekt czasem działał przeciwko nam, a oni są stworzeni naprawdę na obraz i podobieństwo Pana Boga i intelekt nie przeszkadza. Oni nie dążą do sukcesu, nie gonią za pieniędzmi. Często o tym zapominamy, że najważniejsze przykazanie, jakie zostawia nam Jezus, to przykazanie miłości. Bez miłości nie wejdziemy do nieba. Bycie przy drugim człowieku jest dla niego najważniejsze, i przy tym słabszym, mniejszym, przy więźniu, chorym, nagim, głodnym. Trwając przy tych chłopakach czasem myślimy, że złapałyśmy Pana Boga za nogi.

Jak siostry trafiły do zakonu dominikanek i domu w Broniszewicach?

S. Eliza:Nigdy nie byłam religijna. Przyszłam do zakonu, bo pociągnęła mnie postawa pewnego kapłana. Pomyślałam: Boże, jeśli bycie człowiekiem dobrym, pełnym miłości potrafi zbliżyć do Ciebie, to ja też tak chcę! Dlatego trafiłam do zakonu. Jako zakonnica szukałam Boga strasznie długo. Bardzo Go prosiłam, żeby mi się objawiał konkretnie, bo przecież oprócz ducha dał mi ciało i nie może tutaj być tylko jako duch. Ja Go tu spotykam na co dzień, ja Go widzę, On na mnie patrzy, ja na Niego, On dotyka mojej ręki, ja mogę Go chwycić za rękę. To było dla mnie ogromne odkrycie, że Bóg jest w osobach niepełnosprawnych intelektualnie. Największym sukcesem tego miejsca jest to, że spotykają Go tu nawet niewierzący.

Nigdy nie miałam do czynienia z osobami niepełnosprawnymi, jestem z wykształcenia księgową. Strasznie się bałam! (śmiech). Oni w piętnaście minut przełamali tę barierę. Nie wyobrażam sobie życia gdzie indziej, bo czuję, że utraciłabym poczucie bezpieczeństwa we współczesnym świecie, będąc z daleka od nich. To jest paradoksalne, prawda? Dwadzieścia trzy lata mija odkąd z nimi jestem…

S. Tymoteusza:Moim idolem był św. Franciszek z Asyżu. Zawsze chciałam być jak on. Później byłam zakochana w Matce Teresie z Kalkuty. A kiedy już wstąpiłam do dominikanek, okazało się, że Matka Kolumba Białecka, która założyła nasze zgromadzenie, była również kobietą z wielkim charyzmatem. Moim charyzmatem. Poszła do biedy, nędzy, smrodu, ubóstwa, do umierających. Działała w miejscu, z którego pochodzę: w okolicach Sandomierza. Kwestowała, bo siostry nie miały pieniędzy – zupełnie jak my!

W Bronkach świetnie spełniamy charyzmat Matki. W moim wypadku przygoda z niepełnosprawnymi intelektualnie zaczęła się jednak zaraz po nowicjacie, podobnie zresztą, jak w wypadku siostry Elizy. Obie miałyśmy po dwadzieścia jeden lat i pracowałyśmy z niepełnosprawnymi dziewczynami w Specjalnym Ośrodku Wychowawczym w Kielcach. W oczach tych dziewczyn zobaczyłam Pana Boga. Później trafiłam do Broniszewic i właśnie w tym miejscu spełniło się życiowe moje marzenie.

A sam dom? Jaka jest jego historia?

S. Eliza:Siostry prowadziły tu dom dla sierot pierwszej wojny światowej, potem dla sierot drugiej wojny światowej. W latach stalinowskich dzieci zdrowie zostały stąd wywiezione, bo Kościół nie miał prawa wychowywać zdrowych, sprawnych intelektualnie dzieci. W zamian przywieziono dzieci z niepełnosprawnościami. I tak ponad sześćdziesiąt lat dominikanki są tu rodziną dla dzieci porzuconych, bądź tych, z którymi rodzice sobie nie poradzili. Mówiąc krótko – dzieci z niepełnosprawnością intelektualną, a nierzadko również fizyczną. Z czasem stary dom, w którym jesteśmy, zaczął się sypać.

S. Tymoteusza:Na środku klatki schodowej, przy samym balkonie przeciekał dach. Tu się tak lało, że odpadał tynk. To był horror. Mało tego: zaczęły pękać rury kanalizacyjne, zalewało łazienkę i tutaj był taki wielki basen. Dramat. Strażacy robili ekspertyzę i stwierdzili, że nikt nie będzie mógł zostać, i mamy tylko dwa lata na to, żeby chłopców stąd wyprowadzić. Dokąd? Tego już nam nie powiedzieli.

Dwa lata to wbrew pozorom mało czasu…

S. Tymoteusza:Urzędnicy powiedzieli nam, że najprostszym rozwiązaniem będzie tych chłopców oddać do innych domów i problem będzie z głowy. Tak po prostu oddać, żeby problem był „z głowy”? Oddać malutkiego Mikołaja, którego noszę na rękach, albo Jarka, który mówi do mnie „mamo”?

S. Eliza:Postanowiłyśmy, że zbudujemy nowy dom, ale zupełnie nie miałyśmy pieniędzy. Po którejś debacie z siostrami otworzyłam Pismo Święte, a tam było Słowo: „Szukajcie a znajdziecie”. Zaczęłyśmy kwestować pod kościołami.

S. Tymoteusza:Czy był upał, czy mróz, my stałyśmy pod tymi kościołami w każdy weekend. Zrobiłyśmy pięćdziesiąt pięć tysięcy kilometrów samochodem. To często było upokarzające, bo na dziesięciu proboszczów jeden wyraził zgodę. Wszystko szło zbyt powoli i opornie, a czas leciał nieubłaganie.

S. Eliza:Tymczasem Bóg miał genialny plan. Dzięki temu poznałyśmy bardzo wielu ludzi, w tym i dziennikarzy. Wyhaczyła nas na kweście dyrektorka radiowej Dwójki, Pani Małgosia. W Dzień Dziecka była aukcja i licytacje. Nagle pojawiło się na naszym koncie siedemdziesiąt tysięcy zł! Potem była przygoda z TVP. To był grudzień, a telewizja robiła program o Wigilijnym Dziele Pomocy Dzieciom. Ta świeca została wymyślona w Rusinowicach, gdzie też jest dom pomocy dla niepełnosprawnych dzieci, i pomylono chyba te Rusinowice z Broniszewicami, ale dziennikarze się przejęli i chcieli zrobić z nami program. Pan Janek Pospieszalski zaprosił nas do programu „Warto Rozmawiać”. Pojechałyśmy wiedząc, że to program bardziej polityczny. Był reportaż, który bardzo mocno trafił do ludzkich serc. Tam wstąpiła w nas nadzieja (śmiech), bo po dwóch programach, do których zostałyśmy zaproszone tydzień po tygodniu, na naszym koncie pojawił się milion złotych. To był cud! Wówczas też odezwało się z pomocą mnóstwo ludzi niewierzących.

Nagrałyście – kultowe już – video z „pingwinami”…

S. Tymoteusza:Obchodziłyśmy Światowy Dzień Pingwina (śmiech). Nagrałyśmy na telefon film, na którym chodzimy jak pingwiny. W sumie jesteśmy do nich podobne. Zaczął się jakiś szał. Przyjechało tu bardzo dużo mediów. Chcieli pewnie wyłapać jakąś tam sensację czy atrakcję, a zderzyli się z dramatyczną historią chłopaków. TVN, TVP, gazety, dziennikarze robili materiały płynące z serca. No i dzięki nim udało się dotrzeć do serc ludzi. Cud! Okazało się, że stan surowy to koszt miliona i dwustu tysięcy. I tyle miałyśmy w tym momencie na koncie. To był znak, że mamy zaczynać i… bałyśmy  się, że nie będzie z czego wykończyć. A sprzęt, a wyposażenie? W ogóle nie brałyśmy pod uwagę tego, że możemy mieć jakąś płynność finansową. Przez dwadzieścia dwa miesiące nie było chyba ani jednego dnia przerwy na budowie, oprócz niedziel. Pan Bóg widział nasz lęk i strach, bo ja czasami już się poddawałam, i mówiłam, że jednak nie dam rady. Najtrudniejsze były spotkania z wykonawcami, którzy w brutalny sposób chcieli na nas zarobić. Ale Pan Bóg oprócz pieniędzy przysłał nam ludzi.

Jak chłopcy przeżyli przeprowadzkę?

S. Eliza:Chłopcy byli bardzo szczęśliwi. Ci, którzy potrafią mówić, o niczym więcej nie wspominają, jak o tym, że mają swój pokój, a tam jest taka tapeta, jest taki fotel, jest taka piękna łazienka… Potrafią każdy detal tej łazienki wspominać, bardzo ich to cie

S. Tymoteusza: Nie zapominajcie o nas! www.domchlopakow.pl

Za: Stacja7.pl