ŻYCIE ZAKONNE PO 11 WRZEŚNIA: JAKIE ZNAKI OFIARUJEMY – Timothy Radcliffe OP

ŚWIATOWY KONGRES ŻYCIA KONSEKROWANEGO
Rzym, 23-27 listopada 2004 r.
Umiłowanie Chrystusa i umiłowanie ludzkości

Żyjemy w cieniu 11 września. Wszyscy pamiętamy, gdzie byliśmy tego dnia. Nie tylko dlatego, że było to straszliwe wydarzenie. Od tamtego dnia ludzie doświadczyli w różnych miejscach, takich jak Darfur, większych cierpień. Raczej dlatego, że wydarzenie to w świecie, w którym żyjemy na początku nowego tysiąclecia, ma wymowę symboliczną. Co ma do powiedzenia temu nowemu światu życie zakonne?

Jest to świat, który charakteryzuje paradoks. Jesteśmy coraz ściślej związani ze sobą poprzez środki natychmiastowej komunikacji. Żyjemy w małym, intymnym świecie globalnej wioski. Jesteśmy coraz bardziej naznaczeni jedną kulturą światową. Młodzież wszędzie ubiera się tak samo, słucha tych samych piosenek i ma takie same marzenia. I nawet jeśli nie mogą pozwolić sobie na zakup rzeczy autentycznie firmowych, mogą nabyć podobne za dobrą cenę. Wszyscy żyjemy w Mcświecie, na pepsi-planecie i w coca-kulturze.

Z drugiej strony jest to świat coraz głębiej podzielony przemocą religijną. Na całej planecie chrześcijanie, żydzi, muzułmanie, hinduiści i buddyści przyjmują jedni wobec drugich postawy agresywne. Można odnieść wrażenie, że w Irlandii Północnej, na Bałkanach, na Bliskim Wschodzie, w Indiach, Indonezji, Nigerii i w różnych innych miejscach komunikacja załamała się. To właśnie intymność zglobalizowanego świata prowokuje przemoc. Większość przestępstw dokonuje się w domu, przez osoby żyjące obok siebie, a w tej globalnej wiosce wszyscy jesteśmy sąsiadami. Co życie zakonne ma do powiedzenia temu naznaczonemu intymnością, a zarazem przemocą światu? Co świat ma nam do powiedzenia?

Skupię moje wystąpienie na trzech aspektach naszej kultury. Po pierwsze: istnieje kryzys braku domu. Wszyscy żyjemy w wiosce globalnej, ale 11 września pokazał ukrytą w niej przemoc. Jak możemy my, osoby zakonne, być znakiem wspólnego zamieszkania ludzkości w Bogu? Po drugie: jaka nas czeka przyszłość? 11 września symbolizuje początek ery, która wydaje się zdolna ofiarować tylko przyszłość naznaczoną przemocą. Po trzecie: wobec tej niepewności można zauważyć nasilającą się w kulturze tendencję do kontrolowania, walkę o hegemonię. Wobec każdej z tych rzeczywistości życie zakonne ucieleśnia słowo nadziei. Jest jeszcze czwarty temat fundamentalny, ale o nim tylko wspomnę, chodzi o kulturę konsumizmu i o ślub ubóstwa. Nie, nie będę mówił na ten temat, ponieważ jest dosyć oczywisty. Wiele osób napisało dużo na temat naszego świadectwa ubóstwa w kulturze rynkowej i wolałem rozważyć inne tematy, trochę mniej oczywiste.

Kryzys bezdomności

Wielu z was sprawia wrażenie zmęczonych podróżą samolotem. Przybyliście ze wszystkich stron świata. Jesteśmy mieszkańcami wioski planetarnej. Moja rodzina często mówi z zazdrością: „Wstąp do dominikanów i zobacz świat”. Każdego ranka, gdy otwieramy nasze e-maile, otrzymujemy wiadomości z całej planety. Jesteśmy mieszkańcami nowego świata, w którym dla wielu osób znaczenie przestrzeni zmalało. Fukuyama mówił o końcu historii, a Richard O’Brien dodał: „koniec geografii”. Zygmunt Bauman napisał, że „dla świata, w którym żyjemy, odległości wydają się zbytnio nie liczyć. Czasami wydaje się, że one istnieją tylko po to, aby były wymazane; jakby przestrzeń była niczym innym, jak stałym zaproszeniem, żeby ją ignorować, odrzucać i negować. Przestrzeń nie jest już przeszkodą, wystarczy moment, aby ją zdobyć”.

Może się to wydawać prawie antycypacją naszych oczekiwań eschatologicznych. Kiedy Jezus spotyka się z Samarytanką, obiecuje, że nadejdzie czas, w którym Bóg nie będzie czczony ani na górze Samarytan, ani w Jeruzalem, ale w duchu i w prawdzie. Dobry Samarytanin w następnym naszym tekście oddala się od świętego miejsca w Jerozolimie. Kiedy pochyla się nad zranionym, który wpadł w zasadzkę złodziei, ofiara zostaje złożona Bogu na uboczu. Chrześcijaństwo uwalnia nas od religii miejsc świętych, po to by wprowadzić nas w życie Trójcy Świętej. „Bóg to okrąg, którego środek jest wszędzie, a obwód nigdzie”. Przestrzeń cybernetyczna przypomina trochę wypełnienie się obietnicy chrześcijańskiej. Margaret Wertheim napisała, że: „podczas gdy pierwsi chrześcijanie mówili o raju jako o królestwie, w którym dusza ludzka zostaje uwolniona od kruchości i słabości ciała, tak współcześni mistrzowie przestrzeni cybernetycznej uważają go za miejsce, gdzie „ja” zostaje uwolnione od ograniczeń, wynikających z wcielenia fizycznego”.

11 września jest symbolem tego, jak bardzo odległa jest nasza wioska globalna od Królestwa, w którym cała ludzkość będzie mogła się zadomowić. Tego dnia ukryta przemoc naszej kultury światowej stała się widoczna. Nasza planeta cierpi na kryzys ze względu na brak domu. Czujemy się nieswojo w wiosce globalnej. Przede wszystkim, nam, którzy uczestniczymy w tym Kongresie, udało się uzyskać wizę i przejść kontrolę paszportową, natomiast miliony osób próbuje podróżować, uciec z sytuacji ubóstwa lub uciemiężenia, i nie udaje im się. Istnieje duża migracja osób, które poszukują nowych miejsc zamieszkania. Europa buduje mury, które mają zamknąć dostęp masom ludzi. Nigdy w historii nie widziano tylu osób, żyjących w obozach dla uchodźców i będących w sposób dosłowny bez miejsca zamieszkania.

Również ci, którzy pozostają w domu, w pewnym sensie są uchodźcami. Wspólnota ludzka jest rozbita poprzez coraz bardziej zintensyfikowane nierówności. Współczesna komunikacja oznacza, że biedni mogą oglądać raj bogaczy na ekranach telewizyjnych każdego dnia, a naprawdę są z niego wykluczeni. Koczownicy finansowi, którzy rządzą naszym światem, mogą przenieść swoje pieniądze, gdzie chcą. Nie mają żadnych zobowiązań wobec robotników jakiegokolwiek kraju. Jeśli praca staje się zbyt kosztowna w Anglii, mogą się przenieść do Meksyku, a potem do Indonezji. Bauman pisze: „Krótkie spotkania zastępują zobowiązania długoterminowe. Nie sadzi się drzewka cytrusowego tylko po to, aby wycisnąć jedną cytrynę”. To spowodowało straszliwą niepewność. Nawet urzędnicy nie mogą być pewni, czy nazajutrz będę mieli pracę. Niektórzy ekonomiści przedstawiają nam obraz świata niedotkniętego wolnym rynkiem. Ale nasz świat jest zakłamany przez bariery handlowe, opłaty celne i podatki, które wykluczają kraje ubogie. Częściowo jest to podtrzymywane poprzez błędne koło brudnych pieniędzy, mafię kryminalną, handel narkotykami, handel kobietami i dziećmi przeznaczonymi do prostytucji, handel organami i bronią.

W końcu istnieje nacisk kultury globalnej, która jest faktycznie zachodnia i w dużej części amerykańska. John Baptist Metz dowiódł, że „po dłuższym czasie kraje niezachodnie są przedmiotem „drugiej kolonizacji” poprzez inwazję przemysłu kultury zachodniej ze swoimi mass mediami, w sposób szczególny poprzez telewizję, która więzi ludzi w sposób sztuczny w świecie iluzji. W ten sposób ludzie wyobcowują się coraz bardziej ze swojej kultury, ze swojego języka i swojej historii. Staje się czymś bardzo trudnym stawić czoła kolonizacji duchowej, ponieważ jawi się ona jako zatruty cukierek i ponieważ delikatny terror tego przemysłu kultury zachodniej działa nie jak alienacja, ale jak narkotyk”. Jesteśmy osobami „bez zakotwiczenia”, którym stare, wygodne miejsca zamieszkania są odebrane. W sercu świata zachodniego 11 września wybuchło wielkie oburzenie, zrodzone przez to wszystko.

Istnieje zatem kryzys bezdomności, zarówno dosłownie, jak i kulturowo. Wobec tej sytuacji reakcją szeroko rozpowszechnioną jest budowanie wspólnot o tej samej mentalności, w których można się czuć bezpiecznie i dobrze. Pani Thatcher zasłynęła wypowiedzią, dotyczącą jednego z rywali politycznych: „Ale czy on jest rzeczywiście jednym z nas?”. Doszliśmy do tego, że boimy się różności. Richard Sennet napisał: „Obraz wspólnoty zostaje oczyszczony z tego, co może przekazywać poczucie różnorodności, a tym bardziej z konfliktu w naszym sposobie rozumienia, kim „my” jesteśmy. W ten sposób mit solidarności wspólnoty staje się rytuałem oczyszczenia… To mityczne uczestnictwo we wspólnocie sprawia, że ludzie mają poczucie przynależenia do siebie wzajemnie i współudziału we wspólnocie z racji tego, że „są podobni””.

To poszukiwanie podobnych nam można zauważyć wszędzie, od Internetu aż po grupy religijne. Ludzie serfują po Internecie, poszukując innych osób, które dzielą te same zainteresowania i gusty polityczne, sportowe lub seksualne. Jeśli pojawiają się różnice, kontakt zostaje po prostu zerwany i zmienia się swój adres poczty internetowej. Również grupy fundamentalistów religijnych jednoczą się z tymi o podobnej mentalności. Mam wrażenie, że polaryzacja w Kościele katolickim dzisiaj po części ma swoje korzenie w cierpieniu z powodu tego, że trzeba żyć z tymi, którzy są inni. Kościół od zawsze był podzielony walkami, od czasów, kiedy to Piotr i Paweł poróżnili się w Antiochii. Nowa jest natomiast nasza trudność w przekroczeniu tych podziałów poprzez wspólny język. Nie potrafimy znaleźć słów, aby współuczestniczyć w komunii z tymi, którzy są inni, również w łonie Kościoła.

W tym kryzysie, związanym z brakiem miejsca zamieszkania, życie zakonne stało się, oczywiście, naglącym wołaniem, aby być znakiem wielkiego zamieszkania w przestronnym domu Boga, szerokiego otwarcia Królestwa Bożego, w którym każdy może czuć się w domu i żyć spokojnie. Jeżeli jesteśmy w domu w przestronności Boga, to możemy czuć się w domu z kimkolwiek. Możemy to realizować na różne sposoby. Tysiące zakonników i zakonnic, braci i sióstr, pozostawiło swoje domy, aby czuć się w domu pomiędzy cudzoziemcami. Małe wspólnoty sióstr powstają w wioskach muzułmańskich od Maroka aż po Indonezję, ucząc się dzielić obcy język, jedząc obce potrawy, włączając się w tkankę innego sposobu bycia.

Również my w naszych wspólnotach otwieramy się na różnice kulturalne i etniczne. Przejeżdżałem samochodem przez Burundi, kiedy cały kraj był w płomieniach, aby odwiedzić klasztor klauzurowy sióstr na północy. Połowa wspólnoty była z plemienia Tutsi, a druga połowa z Hutu. Wszystkie utraciły swoje rodziny oprócz jednej nowicjuszki. I właśnie podczas mojego pobytu zadzwonił do niej proboszcz, oznajmiając, że jej rodzice zostali okrutnie zamordowani. I mimo to siostry żyły razem w pokoju. Było to możliwe tylko dzięki głębokiemu życiu modlitwy i stałemu wysiłkowi budowania komunii. Słuchały razem wiadomości radiowych, dzieląc wzajemnie cierpienia. W kraju wypalonym i o spieczonej ziemi, gdzie nikt nie mógł siać ani zbierać plonów, ich wzgórze było zielone od momentu, w którym każdy mógł bezpiecznie tam pójść i uprawiać ziemię: zielone wzgórze na spalonej ziemi jest znakiem nadziei.

Dla nas w życiu religijnym najtrudniejsza różnica do zaakceptowania ma być może charakter nie tyle etniczny czy kulturowy, ile teologiczny. Mogę czuć się dobrze z bratem z innego kontynentu. Ale czy mogę czuć się prawdziwie w domu z kimś o innej eklezjologii czy chrystologii? Czy jestem gotowy wyciągnąć rękę, pokonując podziały ideologiczne naszego Kościoła? Tylko wtedy, gdy to nam się uda, będziemy mogli być znakiem bezmiaru Boga. Wspólnoty osób o tej samej mentalności są słabym znakiem Królestwa.

Potrzebujemy czegoś o wiele więcej niż wzajemnej tolerancji. Musimy naprawdę mieć odwagę wyrazić naszą różnicę zdań. To wymaga od nas wzajemnej uwagi, która doprowadzi nas do przezwyciężenia zacieśnionych granic naszych sympatii i naszego języka. Czy mam odwagę przejąć się wyobrażeniami drugiego i wejść w świat jego nadziei i lęków? Musimy rozpocząć otwierać nasze serca i umysły, co św. Tomasz z Akwinu nazywa latitudo cordis, a co pozwoli nam wejść w mieszkanie, którym jest Bóg.

W książce zatytułowanej Larry’s Party Carol Shields, powieściopisarz kanadyjski, bada, w jaki sposób język ofiaruje nam miejsce zamieszkania, w którym można żyć. Pierwsze małżeństwo Larry’ego się rozpadło, bo on i jego młoda żona nie mieli wspólnego języka, by się spotkać i kochać. W końcu się pojednali, kiedy ich język stał się na tyle bogaty, że pozwolił im być ze sobą po raz pierwszy. Larry zapytał: „Czy to było naszym problemem? Nie znaliśmy odpowiednio dużo słów?”. Bycie znakiem wspólnego zamieszkania ludzkości w Bogu wymaga, abyśmy szukali słów na tyle szerokich, abyśmy mogli żyć w pokoju z cudzoziemcami. Osoby te mogą należeć do innej wiary lub do innej grupy etnicznej. Najlepszym sposobem, by się do tego przygotować i wypróbować autentyczność tego przygotowania, jest poszukiwanie słów, które przerzucą mosty poprzez podziały w łonie Kościoła i naszych zgromadzeń.

Takiego posłuszeństwa potrzebujemy dzisiaj, w sposób szczególny po 11 września. Nie jest to posłuszeństwo, rozumiane jako ślepa uległość rozkazom przełożonych. Jest ono raczej głęboką uwagą, skierowaną na tych, którzy mówią innym językiem i mają różne sympatie i wyobrażenia. Chodzi tu o ascetyczną otwartość na inne geografie ducha i serca, również w łonie naszych wspólnot, które pozwolą nam wyjść z ciasnych więzień, które dzielą ludzi między sobą. Jest to posłuszeństwo twórcze, poprzez które poszukujemy razem słów starych i nowych, które wniosą świeży powiew i wzajemne zadowolenie.

Pewnego wieczoru w Rotterdamie spotkałem młodych ludzi i zapytałem ich, dlaczego jeszcze przychodzą do Kościoła, skoro ich rówieśnicy już przestali. Mieli trudności w daniu odpowiedzi na to pytanie. Potem, o północy, jeden z nich, który zmagał się z tym pytaniem, wrócił do mnie z listem. Tłumaczył, że przyszedł do naszej wspólnoty, ponieważ tu mógł używać takich słów, których nie używano w jego domu: wyrażenia typu „Chwała Bogu”, Święty, słowa uwielbienia i mądrości. Potrzebował miejsca, gdzie mógł dzielić się tymi słowami z innymi osobami i czuć się dzięki temu jak w domu.

Żyć bez historii

Dom, o którym tu mówimy, to nie tylko przestrzeń, którą zajmujemy, ze ścianami mentalnymi i oknami, z tym, co wykluczone i co włączone. Potrzebujemy również zadomowienia w czasie. Mamy potrzebę życia wewnątrz historii, która obejmuje przeszłość i patrzy w przyszłość. Zadomawiamy się w historii naszych przodków i czujemy się uspokojeni współudziałem w nadziei na przyszłość, przed i po śmierci. Możemy być spokojni, bo wiemy mniej więcej, gdzie jest nasze miejsce w fabule. W hinduizmie są np. cztery etapy w życiu człowieka: uczyć się, być głową rodziny, stawać się mieszkańcem lasu i w końcu wszystkiego się wyrzec. Można być w domu w historii życia ludzkiego. Dzień 11 września zmienił historie, które opowiadamy o nas samych i o świecie. To jeszcze bardziej podkreśliło nasze poczucie braku domu. Nie mamy więcej historii przyszłości, w której możemy czuć się u siebie.

Skrajnie upraszczając, jest to druga wielka przemiana, której Zachód doświadczył w ostatnich latach. W moim dzieciństwie byliśmy jeszcze podtrzymywani głębokim optymizmem. Wszyscy wierzyliśmy w rozwój ludzkości. Dla jednych ludzkość podążała do raju kapitalistycznego, a dla innych rajem był komunizm. Wschód i Zachód, prawica i lewica, podzielali przekonanie o istnieniu długiej historii do opowiedzenia i o ludzkości, która była w drodze ku lepszemu światu. Ta pewność co do przyszłości zaczęła się kruszyć po zburzeniu muru berlińskiego. Według słynnej wypowiedzi Fukuyamy, której później żałował, historia się skończyła. Upadek komunizmu został ogłoszony jako osiągnięcie przez ludzkość swojego przeznaczenia. Tam była przyszłość i przypominała Amerykę. Zrodziło się „pokolenie współczesne”, które przestało marzyć o przyszłości. Zaczęło pojawić się poczucie beznadziei u tych, którzy nie mogli śnić kapitalistycznego snu. Brak równouprawnień w świecie dalej się wzmagał. Całe kontynenty, a szczególnie Afryka, znalazły się uwięzione w biedzie, która wydaje się bez wyjścia.

Z dziedzictwem 11 września wchodzimy w trzecią fazę, w której znowu mamy do opowiedzenia historię na temat przyszłości, ale jest to historia bez jakiejkolwiek obietnicy oprócz większej przemocy. Dla niektórych jest to „wojna z terroryzmem”, dla innych „dżihad” przeciwko zepsutemu Zachodowi. Nie jest to historia, w której można się czuć dobrze, u siebie. Jaki znak, że możliwy jest ludzki dom, może zaofiarować życie zakonne?

Przede wszystkim nie ofiarujemy alternatywnej historii przyszłości. Dwudziesty wiek został ukrzyżowany przez tych, którzy uważali, że mogą wyznaczać drogi ludzkości. Miliony osób zginęły w kołchozach sowieckich, zabite przez tych, którzy wiedzieli, w którym kierunku zmierza ludzkość. W tym roku po raz pierwszy byłem w Auschwitz. U wejścia do obozu znajduje się mapa, obrazująca, że było to centrum, rozciągającej się od Norwegii do Grecji, od Francji do Ukrainy sieci linii kolejowych, którymi przywożono ludzi na miejsce kaźni. Tutaj w sposób dosłowny kończyła się linia, założona przez tych, którzy skutecznie planowali przyszłość ludzkości. Pol Pot zmasakrował jedną trzecią mieszkańców Kambodży, ponieważ on wiedział, jaką historię należy opowiedzieć o przyszłości. Nawet rozwiązania gospodarcze, narzucane przez kapitalizm, zubożają miliony osób. Jesteśmy słusznie nieufni wobec tych, którzy uważają, że znają całość planu.

Historia założycielska chrześcijaństwa powstała w momencie, w którym straciliśmy pewność co do tego, jaką historię o przyszłości mamy opowiedzieć. Niewątpliwie uczniowie udali się do Jerozolimy, ożywieni przeczuciem, że coś się musi wydarzyć: Jezus pokazałby, że jest Mesjaszem, Rzymianie zostaliby wyrzuceni z Ziemi Świętej lub coś w tym rodzaju. Jak uczniowie w drodze do Emaus wyznali Jezusowi: „A myśmy się spodziewali, że On właśnie miał wyzwolić Izraela” (Łk 24, 21). Wszystkie ich historie teraz straciły sens. Judasz sprzedał Jezusa, Piotr Go zdradził. Inni uciekli ze strachu. W obliczu Jego cierpienia i śmierci nie mieli nic do powiedzenia. W momencie, gdy ta mała wspólnota się rozpadała, Jezus wziął chleb, odmówił błogosławieństwo i dał im, mówiąc: „to jest moje Ciało, wydane za was”.

Paradoksem chrześcijaństwa jest to, że ono ofiaruje miejsce zamieszkania w czasie, ale nie opowiada historii o przyszłości. Nie mamy żadnego przewodnika. Nie możemy otworzyć Księgi Apokalipsy i powiedzieć: „Oto, chłopcy, otrzymaliśmy pięć plag i została jeszcze jedna”. My wierzymy, że jesteśmy w drodze do Królestwa, w którym śmierć będzie pokonana, rany zostaną uzdrowione, ale nie mamy żadnego pojęcia, jak tam się dostaniemy. Po 11 września, kiedy niektórzy są uwiedzeni przez wieczną teraźniejszość „współczesnego pokolenia”, a inni opowiadają historie, które obiecują tylko przemoc, my ofiarujemy dobrą nowinę. Mamy nadzieję, która nie jest związana z żadną szczególną historią o przyszłości. Jezus wcielił tę nadzieję w jeden znak, chleb połamany i podzielony oraz kielich wina, przekazany uczniom. W jaki sposób my, zakonnice i zakonnicy, możemy być znakami tej nadziei?

Jednym ze sposobów jest przyjęcie z radością naszej niepewnej przyszłości. Nasze śluby są publicznym zobowiązaniem, aby pozostać otwartymi na Boga niespodzianek, burzącego wszelkie nasze plany na przyszłość i proszącego o rzeczy, których nigdy sobie nie wyobrażaliśmy. Mówi się, że jeżeli chcecie rozśmieszyć Boga, to powinniście opowiedzieć Mu wasze historie. Starajcie się też je podzielić z waszymi braćmi i siostrami. Kiedy zdawałem egzamin przed moją profesją wieczystą, powiedziałem, że będę robić wszystko oprócz bycia przełożonym. Bracia myśleli inaczej. My jednak przyjmujemy te niepewności z radością dzieci Bożych. Vaclav Havel napisał, że nadzieja nie jest przeświadczeniem, że coś okaże się dobre, ale pewnością, że będzie to miało sens, niezależnie od tego, jak się on objawi. Naszą radością jest wiara, że w jakiś sposób nasze życie z jego sukcesami i porażkami okaże się sensowne, jakkolwiek daremne może się nam ono czasami wydawać. Sensem naszego życia jest tajemnica Boga, dla której wyrażenia nie mamy słów.

Powtarzam jeszcze raz, ślub posłuszeństwa jest najbardziej widocznym znakiem, że pozwalamy Bogu, by ciągle nas zaskakiwał. Kładziemy nasze życie w dłonie naszych braci i sióstr, by uczynili z nim, co chcą. To nie oznacza wycofania w infantylną pasywność. Pozostajemy osobami inteligentnymi, które mogą wyrazić swoje zdanie o przyszłości. Jest mało zakonników, którzy dziś byliby gotowi sadzić kapustę do góry korzonkami. Posłuszeństwo to raczej przyjęcie w wolności prawdy, że nie jesteśmy jedynymi autorami naszej historii. Jest to gest eucharystyczny, naśladujący Jezusa, który powierzył samego Siebie w ręce uczniów, mówiąc: „To jest moje Ciało, wydane za was”. Młodzi będą pociągnięci ku nam tylko wtedy, gdy zobaczą, że jesteśmy gotowi przyjąć dar ich życia i wykorzystać ten dar z odwagą. Niedawno spotkałem w Stanach Zjednoczonych pewną siostrę, która mi powiedziała, że przez 30 lat życia zakonnego jej kongregacja nie poprosiła jej o zrobienie czegokolwiek. Nie śmiały!

Nasz ślub czystości również oznacza pozostanie otwartymi na niespodzianki, jakie Bóg rezerwuje dla nas. Wyrzekamy się relacji, która wyraża nadzieję na historię do przewidzenia, miłość stałą w dobrym i złym losie, aż do śmierci. Natomiast obiecujemy kochać i akceptujemy bycie kochanymi, nie wiedząc, komu ofiarujemy serce. Kiedy doszedłem do profesji wieczystej, było to dla mnie najtrudniejszym aktem ufności. Miałbym zostać sam jak stara, sucha laska? Czy moje serce zostałoby żywe? Wierzymy, że poprzez ten ślub Bóg da nam serca z ciała na drogach, których nie możemy przewidzieć.

Niestety, wielu z nas ślub ubóstwa z trudem angażuje w przeżywanie jakiejś niepewności. W wielu częściach świata pociąga w życiu zakonnym to, że oferuje bezpieczeństwo finansowe i wszystkie zasoby zabezpieczonej obfitości. Na synodzie o życiu konsekrowanym kardynał Etchegaray wystosował apel do zakonników i zakonnic, aby przeżywali bardziej radykalnie ubóstwo. Jeśli ludzie widzieliby w naszym ubóstwie prawdziwy wymiar tymczasowości, jakimże znakiem nadziei mogłoby się ono stać!

Nasze życie konsekrowane będzie znakiem tylko wtedy, gdy będziemy je przeżywać w radości. Będziemy wówczas postrzegani jako zadomowieni w tej niepewności, wolni w nieznajomości wzorca i historii naszego życia. Możemy być pogodni i ufni, że nasze życie pewnego dnia nabierze sensu, nawet jeśli teraz, czasami, trudno jest go zdefiniować, ponieważ jest nim sam Bóg.

Św. Augustyn powiedział: „Śpiewamy Alleluja tutaj na ziemi, chociaż jesteśmy niespokojni, żebyśmy mogli je śpiewać tam w niebie, uwolnieni od trosk”. Jednym z moich najbliższych przyjaciół w Zakonie jest francuski dominikanin Jean Jacques. Ukończył studia ekonomiczne, wyjechał do Algierii, żeby studiować irygację, nauczył się języka arabskiego i tam wykładał na uniwersytecie. Było mu trudno, ale był bardzo zadowolony. Pewnego pięknego dnia prowincjał zadzwonił do niego z prośbą, by wrócił i wykładał ekonomię na uniwersytecie w Lyonie. Był całkowicie wstrząśnięty i cierpiał. Potem przypomniał sobie radość oddania swojego życia bez stawiania warunków. Poszedł, kupił butelkę szampana, by świętować z przyjaciółmi. Kilka lat później zostałem wybrany przełożonym generalnym Zakonu i czułem ogromną potrzebę, aby w radzie generalnej był ktoś, kogo znam. Odszukałem Jean Jacquesa i poprosiłem go, aby przyjechał. Zgodził się. Poprosił o miesiąc. Dałem mu jeden dzień. Zgodził się. Jeszcze jeden szampan. To jest radość zadomowienia w nieprzewidywalności Boga.

Charles de Foucauld odwiedził swojego dwudziestojednoletniego kuzyna Françoisa de Bondy’ego, który oddawał się przyjemnościom życia. Jego życie zostało przemienione, gdy zobaczył głęboką radość wysuszonego ascety, przybyłego z Sahary. „Wszedł do pokoju i wniósł pokój. Jasność jego oczu, a w sposób szczególny jego pokorny uśmiech opanowały całą jego osobę… Promieniowała od niego niewiarygodna radość. Ja, który zakosztowałem „przyjemności życia” i mogłem mieć nadzieję, że nie będę musiał opuścić stołu nawet na moment, widząc, że całe zadowolenie zsumowane razem ważyło mniej niż mały kawałek w porównaniu z pełnym szczęściem ascety, poczułem w sercu rodzące się uczucie nie tyle zazdrości, ile szacunku”. Enzo Bianchi cytuje pewnego ojca z IV wieku, który mówi, że młodzi są podobni do psów, idących na polowanie. Jeśli psy wyczują wilka, polują aż do końca. Jeśli wcale nie czują zapachu wilka, męczą się i zaprzestają poszukiwań. Jeśli młodzi wyczują w nas radość Królestwa, pójdą aż do końca.

Do tego świadectwa nadziei należy również śmiałość daru z całego naszego życia, usque ad mortem. Ufamy, że całe nasze życie okaże się sensowne. Na końcu cała historia naszego życia odnajdzie swoje znaczenie, nawet jej momenty najciemniejsze. W Instrumentum laboris 37 jest napisane: „tkwiące w kulturze poczucie prowizoryczności i trudności w zakresie zachowania trwałej wierności mogłoby skłonić nas do zastanowienia się, czy istnieje możliwość zaproponowania form życia zakonnego ad tempus (VC 56 i Propositio 33), co pozwoliłoby osobie, która wybrała życie konsekrowane na pewien czas, w przypadku odejścia uniknąć poczucia dezercji albo porzucenia go”.

Zgadzam się z tym. Od setek lat zakony dawały możliwość innych form przynależności tym wszystkim, którzy nie chcieli się zaangażować na zawsze. Wiele naszych zgromadzeń poszukuje nowych sposobów odpowiedzi na tę potrzebę. Zdarza się też, że niektóre osoby wstępują do nas i odchodzą po ślubach. Nie chcemy, żeby pozostały na zawsze sparaliżowane poczuciem klęski. To jednak nie powinno podać w wątpliwość ważności zaangażowania usque ad mortem. Często dzisiaj pytamy się, czy młodzi są zdolni do takiego zaangażowania. Może chodzi tu bardziej o to, czy my im wierzymy i czy wierzymy, że są gotowi walczyć o swoje powołanie.

Obalenie kultury kontroli

Ostatnie zagadnienie, które pragnę poruszyć, to kultura kontroli. Nigdy dotąd nasza planeta nie doświadczyła takiego poddania kontroli ze strony niewielu narodów. Mimo wielkiej retoryki rozwoju o wszystkim decydują interesy narodowe niektórych krajów. Przede wszystkim, jak nigdy wcześniej w historii ludzkości, żyjemy pod kontrolą jednego supermocarstwa, którego interesy światowe mają być zawsze chronione. Jak powiedział Bill Clinton: nie ma różnicy pomiędzy polityką krajową a zagraniczną. Dzień 11 września był po części protestem przeciwko tym, którzy pragną mieć kontrolę nad planetą i jej zasobami. Uderzono w symbole ekonomii i potęgi militarnej Zachodu: Bliźniacze Wieże i Pentagon. Ale 11 września również zintensyfikował kulturę kontroli, doprowadził do eskalacji w zakresie gromadzenia informacji, kontroli emigracji, militaryzacji świata i utraty praw ludzkich.

Zarazem, paradoksalnie, to jest czas, kiedy państwa, nawet Stany Zjednoczone, sprawiają wrażenie utraty kontroli nad czymkolwiek. Żyjemy w sytuacji, którą Anthony Giddens określił jako świat, który wymknął się spod kontroli, sfabrykowana dżungla. Bauman wyobraża sobie nasz świat jako samolot bez pilota. Pasażerowie „odkrywają ku swemu przerażeniu, że kabina pilota jest pusta i że nie ma żadnej możliwości, by wydobyć z tajemniczego automatycznego pilota jakąś informację na temat tego, dokąd leci samolot, gdzie zamierza lądować, kto ma wybrać lotnisko i czy są w ogóle jakieś zasady, które pozwoliłyby pasażerom poczuć się bezpiecznie w tej podróży”.

W samym sercu nowoczesności tkwi paradoksalna kombinacja kultury kontroli i niemożności wzięcia odpowiedzialności za nasze życie. To jest wymownie symbolizowane przez nowoczesne wojny technologiczne, z ich wyspecjalizowaną bronią, a zarazem niezmierną trudnością w osiągnięciu zamierzonych celów. Wystarczy przecież popatrzyć na Wietnam, Afganistan i Irak.

Po części ta sytuacja ma swoje źródło w fakcie, że wielonarodowe korporacje działają w dużym stopniu poza narodowymi regulacjami. Rynek jest niekontrolowalny. Płynność nowoczesnego kapitalizmu generuje niebezpieczeństwo i niepokój. Cały ten niepokój jest przenoszony na obcych poza naszymi granicami i wewnątrz nich. Dodatkowo rządy jako pierwszoplanowe zadanie traktują prawo i przepisy. Zamykanie obcych, których winimy za nasz strach, jest współczesnym dramatem. Praktycznie w każdym kraju na świecie liczba ludzi uwięzionych rośnie. Ludzie żyjący innym od naszego porządkiem są coraz bardziej postrzegani jako wrogowie, terroryści, należący do jakichś osi zła. Bieda się kryminalizuje. Nawet humanitarna pomoc jest włączana do zachodnich struktur bezpieczeństwa. Globalne bezpieczeństwo oznacza zachodnie bezpieczeństwo, a organizacje, działające na rzecz rozwoju, otrzymują dotacje tylko jeżeli akceptują ten układ. Oto dlaczego tak trudno zwiększyć pomoc dla Sudanu czy Konga albo innych rejonów Afryki, którym grozi zagłada.

Kultura kontroli przeniknęła do krwiobiegu życia publicznego jako zarządzanie. Każda forma instytucji musi być zarządzana, kontrolowana, poddana pomiarowi, musi wyznaczyć sobie cele i je osiągnąć. Nawet Kościół staje się instytucją ulegającą kulturze kontroli. Jesteśmy obserwowani, poddani opisowi i ocenie. To nie jest jakiś spisek Watykanu. To pokazuje, że Kościół współprzeżywa kryzys nowoczesności, jak wszyscy inni! Nawet kongregacje zakonne ulegają tej kulturze. Ci, którzy zostali wybrani do zarządów, stają się administracją. Bracia i siostry przekształcają się w personel. Spotkałem przełożonego generalnego, którego biura przypominały wielonarodową korporację, a on sam dyrektora generalnego. Kapituła wyznacza cele i ocenia osiągnięcia. Wszystko musi być zmierzone, a ponad wszystkim jest miara pieniądza.

Ale życie zakonne powinno rozsadzić tę kulturę kontroli jako eksplozja szalonej wolności. Możemy zobaczyć, na czym to polega, w opowieści o Jezusie i Samarytance. Apostołowie odchodzą, żeby zrobić zakupy, a kiedy wracają, Jezus żartuje z tą niegodną Żyda kobietą. Odwracasz się i nigdy nie wiesz, co On wymyśli. Jezus jest obserwowany, kontrolowany, ale On jest naszym niepoddającym się kontroli Panem.

Nasze kongregacje różnie pojmują naturę zarządzania. Może to być model ojcowski, demokratyczny albo militarny. Różnie rozumiemy naturę posłuszeństwa. Ale pewnie wszyscy zgodzilibyśmy się, że przywództwo – by użyć słowa, którego nie cierpię – niewiele ma wspólnego z kontrolą. Raczej zaś z nieprzewidywalną łaską Bożą. Nikt nie ma na własność łaski i nie może nagiąć wydarzeń do swoich planów, szczególnie przełożony. Rolą tych, którzy przewodzą, jest upewnić się, że nikt nie posiada na własność Bożej łaski, ani młody, ani stary, ani z prawicy, ani z lewicy, ani Zachód, ani żadna inna grupa. Bóg jest wśród nas jako Ten, który zawsze działa coś nowego, a ci, którzy zarządzają, są ostatnimi osobami, które mogłyby coś o tym czymś wiedzieć. Oni mają zadanie podtrzymywania nas w otwartości na nieprzewidziane kierunki, którymi Bóg nas poprowadzi, ponieważ Bóg mówi u Izajasza: „Pamiętaj, ja czynię to, co nowe”.

A zatem przywództwo będzie się okazywać w pomocy naszym wspólnotom w podejmowaniu ryzyka, w wybieraniu nie zawsze łatwiejszych opcji, w zaufaniu młodym, w akceptacji niebezpieczeństw i bezbronności. Będzie ono widoczne w geście trzymania okien otwartych na nieprzewidzianą łaskę Boga. A zatem w tej kulturze kontroli życie zakonne powinno być ekologiczną niszą wolności. Nie chodzi tu o wolność tych, którzy narzucają swoją wolę, ale poddanych nieprzemijającej nowości Boga.

Byłem w Stanach Zjednoczonych w czasie, kiedy krążyły po nich owe przesyłki z wąglikiem, a w Azji podczas kryzysu wywołanego chorobą SARS. W obydwu przypadkach byłem zaskoczony klimatem paniki. W świecie pełnym strachu i niepewności życie zakonne powinno być wyspą wolności i zaufania. Niekoniecznie możemy być pozbawieni lęku, ale nie powinniśmy być poddani lękowi. „Chrystus umarł, Chrystus zmartwychwstał, Chrystus powróci”. To jest jedyny, ostateczny dramat. Czego jeszcze się obawiać?

Kiedy byłem studentem, nasza wspólnota w Oxfordzie była obiektem dwóch małych ataków bombowych ze strony prawicowej organizacji, która głęboko nas nie lubiła z jakichś tajemniczych przyczyn. Pamiętam, że obudził mnie w nocy hałas eksplozji. Pobiegłem pod drzwi naszego przełożonego i znalazłem tam wszystkich naszych braci, zgromadzonych w różnych swoich nocnych okryciach. Ale gdzie przełożony? Policja przybyła, a on spał dalej. Obudziłem go: „Wydarzył się atak bombowy” – krzyknąłem podekscytowany. „Czy ktoś nie żyje?” – zapytał. „Nie”. „Czy ktoś jest ranny?” „No, nie”. „Więc dlaczego nie pozwalasz mi spać? O wszystkim pomyślimy rano”. To był pierwszy przebłysk, na czym może polegać przywództwo. Pozbawia ono dramatyzmu naszą małą panikę. Jeżeli nasze śluby są obietnicą pozwolenia Bogu, by nas zaskakiwał, przywództwo podtrzymuje naszą wierność tej postawie odważnego powierzenia się niepewności.

A zatem, by przejść do konkluzji, po 11 września nasza mała planeta cierpi na kryzys bezdomności. To po prostu prawda dla milionów uchodźców, poszukiwaczy azylu i nielegalnych imigrantów. My także cierpimy na kulturową bezdomność, poczucie niepewności i przeżywamy upadek lokalnych kultur, w których ludzkość była zadomowiona. Jako osoby konsekrowane jesteśmy wezwani, by być znakiem tego wielkiego domu, który jest domem Ojca, „w którym jest mieszkań wiele” (J 14, 2). Możemy to zrobić, budując nasz dom z Samarytaninem i przyjmując Samarytanina do naszego domu. W tym momencie możemy podjąć delikatne wyzwanie do zbudowania naszego domu z obcymi w naszych kongregacjach i w naszym Kościele. Wszystko to wymaga od nas twórczej wyobraźni. Potrzebujemy pozwolić Duchowi Świętemu przerwać nasze małe, ideologiczne dyskusje na temat tego, czy ktoś pochodzi z prawicy, czy z lewicy, w których odnajdujemy bezpieczeństwo. Potrzebujemy odnaleźć słowa, które otworzą nas na niezmierzoność Boga, a nie pomniejszą Boga do małości naszych serc i umysłów.

Od 11 września poczucie bezdomności pogłębiło się za sprawą zagubienia wątku historii, którą moglibyśmy opowiedzieć o naszej przyszłości. Dodatkowo zaś historia, która zdominowała nasze życie, dotyczy wojny przeciwko terroryzmowi i dżihadowi. My, osoby konsekrowane, możemy pozostać w domu w tym czasie dezorientacji, ale nie oferując alternatywną historię, lecz poprzez pełne radości i wolne powierzenie się niepewności. Ufamy, że nasze życie ostatecznie okaże się sensowne i szczęśliwie pozwolimy Bogu wywierać wpływ na nas.

Niebezpieczeństwo tych czasów generuje niepewność, a to rodzi kulturę kontroli. To może nawet zarażać życie zakonne, dlatego możemy poddać się modelowi zarządzania i administracji. Ale przywództwo powinno zaklinować otwarte drzwi i okna naszych domów, żeby się nie zamykały, żeby pozwolić wejść Duchowi, o którym „nikt nie wie, skąd przybywa i dokąd podąża… Tak jest z każdym, który narodził się z Ducha” (J 3, 8).

(tłum. DB)