Opisując rolę Kościoła w czasie Powstania Warszawskiego historycy najczęściej koncentrują uwagę na kapelanach wojskowych. Tymczasem wszystkie klasztory w stolicy włączyły się w pomoc walczącym oraz ludności cywilnej. Zakonnice gotowały posiłki, opatrywały rannych, dodawały otuchy, modliły się.
Klasztor sióstr Zgromadzenia Franciszkanek Rodziny Maryi w pierwszych dniach po wybuchu Powstania stał się punktem wypadowym dla walczących. Za udział, odegrany w Powstaniu, zakonnice zapłaciły straszną cenę – czterdzieści cztery siostry, w tym nowicjuszki, zostały wywiezione do obozu koncentracyjnego w Ravensbruck. W tym roku w Płudach zmarła s. Laurencja Stanisława Adamiec – ostatnia z więźniarek, która doświadczyła obozowego piekła.
Przełożoną placówki w chwili wybuchu Powstania była s. Teresa Stępówna, która pełniła tę funkcję od roku. Doświadczona zakonnica, organizatorka doskonale funkcjonujących placówek, na Żelaznej odpowiadała za nowicjat, internat dla dziewcząt, sierociniec. Po latach napisała wspomnienia, które oddają grozę i heroizm tamtych dni.
Po wybuchu walk leżący naprzeciwko klasztoru szpital św. Zofii został przejęty przez gestapowców, którzy z wyższych pięter budynku ostrzeliwali powstańców. Jedynym rozwiązaniem w tej sytuacji było schronienie się na terenie klasztoru. I tak się stało. S. Stępówna zwróciła uwagę jednemu z dowodzących, że Niemcy z zemsty spalą ich klasztor. W odpowiedzi usłyszała, że tak się stanie, ale nie ma innego wyjścia. Porucznik, wypowiadając te słowa nie wiedział, że zakonnice zapłacą dodatkową, dramatycznie wysoką cenę – uznane przez Niemców za współwinne, znajdą się w obozie koncentracyjnym.
Kolejne dni walk upływały na chronieniu się w piwnicach przed ostrzałem niemieckich kul. Były bezsilne widząc, jak Niemcy palili całe ulice, mordują, wyłapują mieszkańców Woli na wywózkę do Niemiec. Całkowite zniszczenie klasztoru nastąpiło 6 sierpnia – po godzinie 13, jak pisze we wspomnieniach s. Stępówna. Wszystkie budynki klasztorne zostały zbombardowane. Trzy siostry zostały ranne, ale szczęśliwie przeżyły i dalej posługiwały w Zgromadzeniu.
„Jakie ciężkie było przeżycie na widok ukochanej kolebki zgromadzenia, gdzie tyle pamiątek drogich sercu każdej z nas, pielęgnowanych po naszym Założycielu, jak biblioteka, obrazy i całe urządzenie salonu, to wszystko spłonęło. Trudno, Pan dał, Pan wziął. Tak widocznie w wyrokach Bożych było postanowione”. Historyk Zgromadzenia, s. Antonietta Frącek RM wylicza straty, które wpisują się na nieskończenie długą listę bezpowrotnie zniszczonego polskiego dziedzictwa kultury. Były wśród nich prywatne listy Założyciela Zgromadzenia sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi abp Zygmunta Szczęsnego Felińskiego, w tym listy Juliusza Słowackiego, z którym się przyjaźnił i był obecny przy śmierci Wieszcza, fotografie i rzeczy osobiste. Spłonął pałacyk, wybudowany przez ojca teatru polskiego Wojciecha Bogusławskiego, który abp Feliński odkupił od spadkobierców i ulokował w nim siostry ze Zgromadzenia.
Trzy dni później Niemcy wydali siostrom rozkaz opuszczenia klasztoru. Przez kościół św. Wojciecha dotarły, głodne i wynędzniałe, do obozu w Pruszkowie. Przez kilka dni trwały próby uwolnienia sióstr z obozu – Niemcy stosowali zasadę, że zakonnice są zwalniane, ale te zaangażowały się we współpracę z powstańcami. Tu jednak ta zasada nie zadziałała, choć s. Gerarda Michalska, przełożona położonego dość blisko domu Zgromadzenia w Kostowcu, energicznie o to zabiegała.
Transport z czterdziestoma czterema siostrami wyruszył na zachód, by 24 sierpnia dotrzeć do obozu w Ravensbruck. „Nikt nie potrafi opowiedzieć, ile siły trzeba było, by z ręki Boga krzyż ten z godnością podźwignąć – straszna to była chwila” – wspominała s. Stępówna. Współsiostry, które dzieliły ten sam los, opowiadały później o niezłomnej postawie przełożonej – umacniała, podnosiła na duchu, pocieszała. Dawała przykład jak znosić upokorzenia i zachowywać ludzką godność w ekstremalnych warunkach.
W obozie zakonnice przeżyły wszystkie udręki, jakie były udziałem więźniarek – głód, brud, choroby, pracę ponad siły, brutalne traktowanie, kilkugodzinne apele, w trakcie których trzeba było stać bez ruchu. Paradoksalnie apele stawały się dla zakonnic chwilami wytchnienia i gorliwej modlitwy, doświadczania obecności Boga. „Nigdy się tak nie potrafiłam modlić, tak gorliwie z wiarą i ufnością, z różańcem w ręku, chociaż i z tym trzeba było się kryć, bo nie wolno było mieć różańca, obrazka ani książeczki. (…) Wielka ufność mnie ogarnęła, zdawało mi się, że jestem coraz bliżej Boga i lżej mi było to wszystko znosić” – pisała s. Stępówna.
W znoszeniu obozowego koszmaru pomagały także modlitwy z innymi Polkami, dzielenie się informacjami, a także jedzeniem, przysyłanym w paczkach. Mimo tragicznych warunków przełożona kategorycznie odmówiła komendantowi obozu, który zaproponował wolność i przyzwoite wyżywienia w zamian za pracę sióstr w fabryce zbrojeniowej.
Zakonnice zostały zwolnione z obozu 21 lutego 1945 r. Był to efekt wstawiennictwa bp Józefa Kolba z Bambergu. Miały tam pojechać, ale pociąg, którym udały się podróż, został zbombardowany. Trafiły do klasztoru franciszkanek w Vierzenheiligen, później pracowały w licznych placówkach, a po zakończeniu wojny zatrudniły się m.in. w obozie dla Polaków w Coburgu, gdzie uczyła dzieci religii, równolegle posługując jako pielęgniarka.
Rozpoczęły pracę w szpitalach, wiele z nich skończyło kursy dla pielęgniarek. Ich poświęcenie dla chorych zostało tak wysoko ocenione, że zaproponowano im nawet wyjazd do pracy w Afryce Południowej. Zrujnowana Polska czekała jednak na odbudowę. Także liczne spalone i zniszczone klasztory sióstr. Ale przede wszystkim ludzie, którzy potrzebowali ich pomocy. Podzielona na grupy zakonnice stopniowo wracały do kraju. Ostatnia z nich 8 grudnia 1946 r. Wszystkie przeżyły obozową gehennę.
Za: www.Idziemy.pl