Wygłoszony z okazji nadania tytułu doktora honoris causa UKSW:
Wspomnienia i refleksje na temat komunikacji w służbie trzem Papieżom
Wykład wygłoszony 24 X 2017 r. z okazji nadania tytułu doktora honoris causa
Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie
Wasza Magnificencjo,
Wysoki Senacie,
Eminencjo, Ekscelencje, Przedstawiciele Władz, Dostojni Goście, Przyjaciele i Koledzy dziennikarze, Panie i Panowie
Serdecznie dziękuję Władzom tego prestiżowego Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie za to, że zechciały przyznać mi tytuł doktora honoris causa w zakresie teologii środków komunikacji społecznej oraz Profesorowi Jerzemu Olędzkiemu za uprzejme słowa, którymi zechciał przedstawić mnie i moją posługę. Naprawdę czuję się bardzo zaszczycony. I jestem szczęśliwy, że dzieje się to w Polsce, w ojczyźnie św. Jana Pawła II, z którym cały Kościół powszechny, a zatem każdy z nas, czuje się związany uczuciem wdzięczności, szacunku i miłości.
Zastanawiałem się, jaki temat zaprezentować Wam dzisiejszego poranka. Ponieważ nie jestem teoretykiem, a raczej „pracownikiem” komunikacji społecznej, pomyślałem, że opowiem o kilku znaczących epizodach związanych z moją służbą trzem ostatnim papieżom, które mogą się okazać pouczające i inspirujące.
Papież Jan Paweł II
Oczywiście zacznę od niezapomnianego dla mnie momentu z pontyfikatu Jana Pawła II.
„Telewizja jest wspaniałą instytucją! – mówił Papież Polak – Teraz, gdy jestem tutaj, w Rzymie, w Auli [Pawła VI – przyp. tłum.], widzę krakowski kościół św. Anny, który bardzo dobrze znam… i widzę studentów, którzy mają teraz innego kardynała, którego widać w telewizji. Możemy więc obydwaj powtórzyć: błogosławiona instytucja, ta telewizja! Widzę, dzięki telewizji, że również młodzi ludzie w Krakowie biją brawa!”. Te słowa Papieża Wojtyły zaparły mi dech w piersiach. Padły one w jego przemówieniu z okazji czuwania modlitewnego ze studentami we wspomnianej już Auli. Stłoczeni w naszym małym wozie transmisyjnym, z technikami Centrum Telewizyjnego, spięci i spoceni, z trudem zarządzając wieloma dwukierunkowymi połączeniami satelitarnymi z sześcioma różnymi europejskimi miastami – Kraków, Moskwa, Santiago… –. Tak! Papież, dzięki naszej pokornej służbie, stawiał pierwsze kroki w nowej medialnej przestrzeni jego posługiwania: mógł być nie tylko oglądany i słyszanym przez pół świata, lecz także dialogować z wiernymi obecnymi w miejscach, do których nie mógł się udać, współdziałać z nimi w formie swoistej obecności, przez narzędzia techniczne, które jednak nie pozbawiają jej ani prawdziwości, ani intensywności. Zastanawiałem się wtedy, jak daleko pójdzie ta służba papieska w przyszłości? Tą optymistyczną wizją mediów, którą lubię nazywać „proroczą”, Jan Paweł II bardzo się radował, zapowiadał ją. Ilu duchownych ma dziś odwagę tak wyraźnie jak on dostrzegać w mediach już istniejące i potencjalne dobro, i powiedzieć: „Błogosławiona telewizja”?
Jesteśmy przyzwyczajeni, do częstego myślenia o występujących w telewizji i pozostałych mediach nadużyciach. I rzeczywiście istnieje wiele zagrożeń i wykroczeń. Również Jan Paweł II nie był naiwny i zdawał sobie z tego sprawę. Ale czasami ludzie oczekują również dobrych rzeczy, a przedstawiciele mediów, którzy niemal instynktownie potrafią dostrzec i zinterpretować te oczekiwania zwykłych ludzi, dają nam możliwość ich zrozumienia, więc musimy nauczyć się ich słuchać. Pamiętam też inny bardzo ważny dla mnie moment. Kilka dni po straszliwym ataku z 11 września w całej Europie postanowiono uczcić ofiary zamachu trzyminutową ciszą w samo południe. Rano agencje telewizyjne zaczęły dzwonić do Centrum Telewizyjnego, pytając: „A Papież, co robi? Otrzymamy jakieś obrazy?”. Powiedziałem o tym ks. Stanisławowi [Dziwiszowi – przyp. tłum.] i już o godzinie 12.15 dostępne były obrazy klęczącego w kaplicy Papieża, pogrążonego w cichej modlitwie. Te obrazy obiegły świat i stały się ogromnym pokrzepieniem dla niezliczonych rzesz ludzi. Oczywiście tamtego poranka Jan Paweł II modlił się już od kilku godzin, bez naszej sugestii. Kiedy jednak dowiedział się, że ludzie pragną ujrzeć go jako wpółuczestnika bólu i męki ludzkości, modlącego się za ofiary zamachu, bez wahania zgodził się na to.
Albo, któż może zapomnieć obrazy z rozmowy Jana Pawła II z zamachowcem Alim Agcą? Spoglądając na nie z perspektywy czasu, myślę, że być może pozostaną one najbardziej poruszającymi i znaczącymi symbolami całego pontyfikatu. Są one przecież najbardziej konkretnym i sugestywnym obrazem chrześcijańskiego przebaczenia, jaki w naszym życiu, a nawet w naszej epoce, dane nam było widzieć. Jednocześnie pewna naturalna i religijna wrażliwość skłoniła mnie i innych do zastanowienia: A może nie jest to odpowiedni moment do nagrywania przez wścibskie oko kamery? Dzisiaj jednak możemy powiedzieć: „Błogosławiona telewizja!”, dzięki której mogliśmy to zobaczyć i w której to wydarzenie będzie dostępne na zawsze. Jest to głoszenie Ewangelii gestami. Jan Paweł II miał rację, pozwalając się sfilmować.
Pragnę też powiedzieć, że Jan Paweł II miał niezwykłą zdolność do wyrażania swoich uczuć. Nie zapominajmy, że jako młody człowiek był aktorem i poetą. Gestykulacja, stawianie mocnych, wyrazistych „znaków” sprawiało, że jego przesłanie stawało się bardziej skuteczne niż słowo mówione lub pisane. Któż może zapomnieć o gestach wykonanych w różnych ważnych miejscach, w których się znalazł podczas niekończących się podróży. Jego postać przed „Ścianą Płaczu” Świątyni Jerozolimskiej i jego dłoń wkładająca modlitewne przesłanie w szczelinę Muru, albo uścisk stóp Ukrzyżowanego w Dniu Przebaczenia z okazji Wielkiego Jubileuszu. Są to gesty, które czyniły historię; które są kamieniami milowymi w dziejach Kościoła naszych czasów.
Jan Paweł II przeżył więc swój niezapomniany pontyfikat przed otwartą kurtyną i te 25 lat swojej posługi przekazał historii również dzięki pracy mediów. Tym sposobem, przechodząc na naszych oczach różne etapy życia – czas wigoru i czas starości – wypełnił swoją misję. Możemy powiedzieć, że nie ukrył niczego, nie tylko ze swojej duchowości, lecz także – a to jest chyba jeszcze rzadsze – ze swojego człowieczeństwa. W szczególności w latach naznaczonych chorobą i cierpieniem przeżywanymi w cierpliwości i wierze. W tamtych czasach byłem dyrektorem Centrum Telewizji Watykańskiej i mogę Was zapewnić, że śledzić chorego Papieża – zmagającego się z tak bolesną i widoczną chorobą jak Parkinson! – było wielką odpowiedzialnością, było trudne i bardzo delikatne… W jaki sposób i do jakiego momentu można pokazywać jego twarz…? Kiedy z szacunku i respektu wycofać się i oderwać wzrok…? Ale Jan Paweł II chciał być widziany i ufał naszemu sposobowi przekazywania światu jego cierpienia przeżywanego w świetle wiary. Przez długi czas zastanawiałem się nad przyczyną tej jego decyzji. Myślę, że w końcu znalazłem odpowiedź, czytając jego poetycką medytację „Tryptyk rzymski”, gdzie kontempluje on dzieło Michała Anioła z Kaplicy Sykstyńskiej i skupia się na obrazie stworzenia, postrzeganego jako „wizja”. Bóg stwarza świat i podtrzymuje jego istnienie „widząc go”, „widząc nas”. Bóg jest „Pierwszym widzącym” i „omnia nuda et aperta sunt ante oculos eius – Wszystko odkryte i odsłonięte jest przed oczami Jego” (Hbr 4, 13). Dla Jana Pawła II było oczywiste, że dla Bożych oczu całe jego życie jest nagie i otwarte. Więc jak mógł się obawiać spojrzenia ludzi? Jeśli żyję na oczach „Pierwszego widzącego”, mogę żyć bez strachu i bez ukrywania się również przed spojrzeniem ludzi. Tu spoczywa jego tajemnica odwagi i autentyczności. I to dlatego był on absolutnie wiarygodnym i szanowanym heroldem Jezusa.
Ze szczególnym wzruszeniem lubię przywoływać spotkania podsumowujące jego wielkie podróże.
Po kilku dniach od powrotu z każdej zagranicznej podróży apostolskiej, trzy lub cztery osoby odpowiedzialne za media watykańskie, które towarzyszyły Janowi Pawłowi II, wraz z prałatem z Sekretariatu Stanu, który każdego dnia przeglądał prasę międzynarodową na temat podróży, były zapraszane na roboczy obiad. Papież chciał wiedzieć, jakim echem odbiły się one w mediach, chciał ze swoimi pracownikami zastanowić się co było komunikatywne, a co nie, sprawdzić, czy jego przesłanie dotarło, czy nie, do ogółu społeczeństwa. Czynił to za każdym razem, regularnie, nawet po swojej setnej podróży, kiedy był już bardzo zmęczony i mogło się wydawać, że „już zrozumiał” jak funkcjonują media. Oczywiście to był miły obiad… ale to był również obiad pracowity. Papież bardzo dobrze wiedział, czego oczekiwał od tego rodzaju spotkań i nie dopuszczał, by rozmowa za bardzo zeszła na boczne tory.
Fakt ten głęboko mnie zachwycał. Mówił wiele o relacji między Papieżem a mediami, o jego zainteresowaniu mediami rozumianymi jako wymiar dzisiejszej rzeczywistości. Miał on świadomość, że media są niezbędnym narzędziem dla jak najszerszego rozpowszechniania każdej wiadomości. To jego zainteresowanie cechowały spokój i pokora, prowadzące do zrozumienia i poszanowania dynamiki komunikacji w dzisiejszym świecie, jednakże bez lęku przed nią czy też uzależnienia się od niej. Papież dobrze wiedział, co chciał i musiał powiedzieć, i na pewno niczego nie zmieniłby ze strachu przed mediami lub z miłości doń, ale nie było mu obojętne, czy to, co chciał powiedzieć, zostało zrozumiane, czy nie. I nawet po 25 latach starał się nauczyć jeszcze czegoś więcej, by media czynić coraz lepszymi współpracownikami jego misji.
Papież Benedykt XVI
Również Benedykt XVI, podobnie jak Jan Paweł II, po każdej podróży zagranicznej spotykał się z współpracownikami, ale jak dobrze wiemy, jego relacje z mediami były bardziej skomplikowane. Najczęściej piękne, ale czasami bolesne. Stąd wielu uważa, że Papież Ratzinger nie był „dobrym komunikatorem” i dlatego ośmielam się przedstawić moje osobiste świadectwo o Benedykcie XVI jako komunikatorze.
Rozpocznę od przypomnienia pewnego małego epizodu, który wciąż pamiętam.
Na kilka dni przed trzecią podróżą Benedykta XVI do jego ojczyzny niemiecka telewizja poprosiła Papieża o krótką wypowiedź z zamiarem wyemitowana jej w bardzo popularnym, trwającym dokładnie 3 minuty, sobotnim paśmie religijnym „Wort zum Sonntag” („Słowo na niedzielę”). Papież zgodził się i z ekipą telewizyjną pojechaliśmy do Castelgandolfo nagrywać. Przygotowaliśmy sprzęt, a kiedy Papież przybył punktualnie co do minuty, powiedziałem mu, że gdyby zaistniał jakikolwiek problem lub błąd, będzie mógł spokojnie nagranie przerwać, powtórzyć i tak dalej, gdyż dla nas korekta na etapie montażu nie stanowi najmniejszego problemu. Benedykt – uprzejmy jak zawsze – bez żadnej kartki w ręku, podziękował i zapytał, kiedy powinien zacząć. Po moim sygnale Papież zaczął mówić, bez jakiejkolwiek niepewności w głosie, bardzo płynnie, jasno, patrząc prosto w kamerę, by w pewnym momencie nagle skończyć. Spojrzałem na zegarek: minęły 2 minuty i 55 sekund. Byliśmy zdziwieni. Papież zapytał, czy jest coś jeszcze do zrobienia. Powiedzieliśmy, że nie, że to było idealne. Pożegnał nas z właściwą sobie życzliwością i odszedł. Wszystko trwało niewiele ponad 5 minut.
Taki był Papież Benedykt. Swoje klarowne poglądy przedstawiał w sposób uporządkowany, logiczny, pewny, pozbawiony jakiegokolwiek bałaganu. Mało kto potrafi wyrazić siebie, tak jak on – w sposób tak jasny, syntetyczny, pogłębiony, po prostu perfekcyjny.
Wydaje mi się, że postępował w ten sposób świadomie, chciał bowiem dać z siebie innym to, co najlepsze. Nie udzielał natychmiastowej odpowiedzi na każde pytanie, odpowiadał w sposób przemyślany, możliwie pełny (nawet jeśli odpowiadał ad hoc), ze wstępem, rozwinięciem i zakończeniem, tym samym oferując interlokutorowi, czy słuchaczowi, naprawdę wartościowe treści.
Z tego powodu Benedykt zdecydował się na zmianę sposobu przeprowadzania tak zwanych „samolotowych konferencji prasowych”. Chcąc przygotować odpowiedzi bogate treściowo, jasno ukazujące główne wątki i przesłanie ideowe rozpoczynającej się podróży i skłaniające do refleksji nad nimi, papież Benedykt, dokonywał wyboru pytań, przedstawionych mu z pewnym wyprzedzeniem. Nigdy jednak nie unikał tak zwanych pytań „trudnych”, dzięki temu, prawie zawsze, te konferencje wypadały idealnie. Tylko w jednym przypadku, podczas słynnej podróży do Afryki, niestety jedno mniej szczęśliwie dobrane słowo wystarczyło, aby doprowadzić do niekończącej się dyskusji na temat prezerwatyw. To negatywne doświadczenie uwidoczniło jednak, że postawa wielu mediów wobec Benedykta XVI często była jednostronna, tendencyjna i negatywna. Taka postawa mediów powodowała zniekształcenia przekazu podróży zaciemniając jej cel. A przecież, poza wspomnianym epizodem, podróż ta daleko wykracza poza wąski horyzont tej jednej sprawy i stawiała bardzo ważne wyzwania. To z tego powodu, z kolei Papież Franciszek postanowił organizować konferencje prasowe w drodze powrotnej. W ten sposób chce on zabezpieczyć się przed błędnymi analizami przemówień i wydarzeń pielgrzymki, sporządzanych przez niezbyt uważnych i słabiej zorientowanych dziennikarzy.
Jest oczywiste, że Papież Benedykt nie posiadał takich zdolności, pomagających w komunikacji z „tłumami” zarówno werbalne jak i przez „gesty” jak jego Poprzednik i Następca. Był mniej zdolny do angażowania tłumów w dialog, do interakcji przez bezpośrednie zadawanie pytań lub zaskakujące gesty. Nie podobało mu się oklaskiwanie, on wolał doprowadzić do końca swoje przemówienie, i w sposób uporządkowany i jasny przedstawić swoje poglądy. Był w tym niedoścignionym mistrzem i dlatego był kochany i podziwiany przez tych, którzy oczekiwali słowa bogatego w treść, w idee, słowa inspirowanego przez głęboką refleksję i duchowe poszukiwania. Zawsze byłem pod wrażeniem uwagi, z jaką śledziły go setki tysięcy młodych ludzi w Dniu Czuwania podczas Światowych Dni Młodzieży w Kolonii, Sydney, Madrycie. Nie przerywali mu okrzykami i oklaskami w odpowiedzi na jego słowa, gdyż zdawali sobie sprawę, lepiej jest wsłuchać się w jego słowa, by nie przeinaczyć i nie spłycić ich znaczenia i głębi.
W tym miejscu warto jeszcze wspomnieć o innym sposobie komunikowania Papieża Benedykta. Przede wszystkim o jego książkach o Jezusie. Chcę powiedzieć, że nie tylko to, co ukazuje się w mass lub social mediach jest „komunikacją”, lecz także poważne i pogłębione publikacje tworzące kulturę, powinny być zaliczane do dziedziny komunikacji i w gruncie rzeczy powinne być uznane za jeden z jej fundamentów. Benedykt XVI to jedyny Papież ostatnich czasów, który w trakcie swojego pontyfikatu napisał monografię („z sukcesem”) wykazując dużą kompetencję naukową powiązaną z umiejętnością syntezy wątków biblijnych, teologicznych i duchowych. Ta trylogia o Jezusie, ma istotne znaczenie dla ludu Bożego i dla ukierunkowania lektury Słowa Bożego w Kościele naszych czasów.
Warto zatrzymać się również przy wywiadach udzielonych przez tego Papieża z Niemiec. W tym celu należy spojrzeć wstecz, wziąć pod uwagę okres sprawowania przez Kardynała Ratzingera funkcji prefekta Kongregacji Nauki Wiary. W tamtym czasie uczestniczył on w licznych debatach i konferencjach, ale przede wszystkim udzielił trzech wywiadów-rzek (z Vittorio Messorim [„Raport o stanie wiary” (1985) – przyp. tłum.] a następnie Peterem Seewaldem [„Sól ziemi” (1996) i „Bóg i świat” (2000) – przyp. tłum.]), co stanowiło prawdziwe wydarzenie wydawnicze i nadzwyczajną nowość, ponieważ żaden prefekt przed nim tego nie uczynił. To był oczywiście świadomy wybór innego gatunku komunikacji niż te jakimi dotychczas się on posługiwał, a które dały mu możliwość dotarcia do szerszego grona odbiorców. Z pomocą poważnych i rzetelnych dziennikarzy, używając prostego, opisowego języka, mógł udzielić odpowiedzi i wyjaśnień odnośnie do wątpliwości i zarzutów, jakie w miarę upływu czasu były stawione odnośnie do jego osoby, jak i decyzji jakie podejmował oraz ich motywacji.
Podobnie postępował jako Papież, na przykład w wywiadzie udzielonym P. Seewaldowi pod tytułem „Światłość świata” (2012 – przyp. tłum.). Również w tym zakresie był w pewnym sensie prekursorem, gdyż jego Poprzednik też opublikował wywiad-rzekę – „Przekroczyć próg nadziei” – ale na pytania V. Messoriego odpowiedzi udzielono na piśmie. „Światłość świata” był natomiast prawdziwym, długim wywiadem, podczas którego odpowiedziano na wszelkiego rodzaju dziennikarskie pytania na temat pontyfikatu, nawet te najbardziej wymagające. Benedykt świadomie wybrał „popularny” sposób komunikacji, stawiając czoła najgorętszym tematom, takim jak wykorzystywanie seksualne i wiele innych tak zwanych „kryzysów” pontyfikatu. W tym miejscu chciałbym przypomnieć odpowiedź Benedykta na pytanie o moralną ocenie stosowania prezerwatyw, już wtedy zaprezentował podejście duszpasterskie i dynamiczne, głęboko zgodne z tym, co zostało szerzej rozwinięte przez Franciszka, oraz odpowiedź na pytanie o możliwość rezygnacji z posługi Piotrowej. Później, gdy złożenie urzędu już nastąpiło, ta odpowiedź pomogła na to wydarzenie popatrzeć w jaśniejszym świetle.
Chciałbym również wspomnieć o jakości i stylu środowych katechez podczas audiencji generalnych, wygłaszanych jedynie z kilkoma notatkami pod ręką, o bogatych treściowo i przemodlonych lectiones divinae, o swobodnych rozmowach z kapłanami, a zwłaszcza o ostatniej – niezwykłej – na temat Vaticanum II, trzy dni po ogłoszeniu rezygnacji z posługi… Ale jeśli już miałbym powiedzieć, co dla mnie pozostaje najważniejszym rodzajem komunikacji papieża Benedykta, to myślę, że jego homilie. Harmonijna synteza teologii, wiedzy biblijnej i duchowości osiągnęła w nich najwyższy poziom. A ich inspirująca moc często wznosiła się na szczyty, nie waham się powiedzieć, najwyższe.
Ktoś może jednak zapytać, ale co to ma wspólnego z „komunikacją”? Otóż, w życiu wspólnoty kościelnej, homilia jest najważniejszą formą komunikacji, a jej jakość często bywa odbiciem jakości tegoż życia. Nie bez przyczyny w Adhortacji apostolskiej Evangelii Gaudium Franciszek poświęca jej niezwykle obszerną i szczegółową część.
Najbardziej jednak doświadczyłem poczucia wzrastania w prawdzie i przejrzystości, gdy zacząłem sobie uświadamiać, że za to doświadczenie trzeba płacić wysoką cenę, którą może być ogromne cierpienie. Wszyscy wiemy, że jednym z wielkich „krzyży” pontyfikatu Benedykta – uważam, że największym – była sprawa molestowania seksualnego w Kościele. Papież Ratzinger przeszedł przez to doświadczenie z wielką pokorą, cierpliwością i wytrwałością, osobiście podejmując wszelkie niezbędne kroki. Była to długa podróż, począwszy od uznania ciężkości błędów zaistniałych w Kościele, przez osobiste wysłuchanie żalu ofiar, aż do wprowadzenia norm i procedur służących sprawiedliwości; karania winnych, oczyszczania i wewnętrznego nawrócenia, aż po starania o zapewnienie właściwych kryteriów wyboru i formacji seminarzystów oraz rozpowszechniania prawdziwej kultury zapobiegania przestępczości i ochrony nieletnich. Trzeba było stanąć w prawdzie, choćby była niezwykle bolesna, nawrócić się głęboko w prawdzie przed Bogiem i ludźmi. Oto jedna z wielkich lekcji komunikacji, którą pozostawił nam Papież Benedykt, być może największa. Nie ma co zamartwiać się o „wizerunek” Kościoła w znaczeniu „kolorowej laurki”. Oczywiście powinniśmy pożądać, aby był on dobry, ale tylko jeśli odpowiada prawdzie. Jeśli nie, to jest to oszustwo. Znamy przecież tragiczne konsekwencje kultury „cover up”, opartej przede wszystkim na strzeżeniu owej na wskroś powierzchownej „ładnej laurki”. Papieża Benedykta próbowano również oskarżyć o współudział w [rzekomym] ukrywaniu tych zbrodni. To nieprawdopodobne oskarżenie jest absolutnie fałszywe. Przeciwnie, Benedykt oddał „historyczną” zasługę zarówno Kościołowi jak i światu w dziedzinie zwalczania nadużyć seksualnych.
Benedykt XVI, który jako myśliciel i teolog zawsze podkreślał prymat prawdy i jej poszukiwania, który wybrał jako swoje zawołanie biskupie i papieskie „cooperatores veritatis – współpracownicy prawdy” – był również w swoim życiu i w swoim zachowaniu wielkim, pokornym i cierpiącym świadkiem blasku poznanej i przeżytej prawdy. Dlatego, podobnie jak Jana Pawła II, jego również uważam za wielkiego mistrza komunikacji: słowem i życiem.
Papież Franciszek
O Franciszku powiedziano i napisano już wiele, o jego charyzmie jako komunikatora, więc nie chcę powtarzać raz jeszcze tego, o czym wszyscy dobrze wiemy i codziennie mamy przed oczami. Korzystając jednak z tej niezwykłej okazji, ośmielam się przedstawić również kilka moich refleksji.
Przyznaję, że w pierwszych dniach nowego pontyfikatu, gdy zdałem sobie sprawę, iż nowy Papież zna kilka języków, ale naprawdę swobodnie posługuje się tylko hiszpańskim i włoskim, poważnie się zaniepokoiłem. Uderzył mnie również fakt, że nie śpiewa, ale kwestia języków była znacznie poważniejsza.
Jego poprzednicy to wielcy poligloci, w szczególności Jan Paweł II, który podczas licznych podróży i przy innych okazjach, w niezwykły sposób wykorzystywał znajomość języków, zarówno zachodnich jak i słowiańskich, dobitnie ukazywał powszechność i różnorodność kulturową Kościoła. Wystarczy przypomnieć pozdrowienia przekazywane w różnych językach po każdym niedzielnym Angelus, życzenia w 60. różnych językach na Boże Narodzenie i Wielkanoc, wielojęzyczne przemówienia podczas wielu ważnych wydarzeń międzynarodowych w różnych krajach i na całym świecie. Benedykt XVI nie pozostawał w tyle, jak wiecie potrafił poprawnie wymówić nawet niektóre bardzo trudne frazy w języku polskim. A kiedy nieśmiało próbował zmniejszyć liczbę wersji językowych tych bożonarodzeniowych i wielkanocnych życzeń, negatywne reakcje mówiących opuszczonymi językami, szybko dały mu do zrozumienia, że dobrze byłoby kontynuować tradycję Poprzednika.
Kiedy więc zdałem sobie sprawę, że Papież Franciszek nie chce powielać pozdrowień w różnych językach, nawet na międzynarodowych spotkaniach – jak chociażby podczas pierwszej audiencji dla dziennikarzy po wyborze – zląkłem się. Jak zareagują wierni? W szczególności w świecie, w którym wielu uważa, że język angielski powinien być dominujący i obowiązkowy w międzynarodowym życiu przy najróżniejszych okazjach, no i co powiedzą Amerykanie i Brytyjczycy lub wielu Azjatów?
Wiemy jednak, co było dalej. Papież przemawia głównie po włosku i hiszpańsku, wyjątkowo po portugalsku, i tylko w razie koniecznej potrzeby, z wielkim trudem, po angielsku. Mimo to do Rzymu śpieszą tłumy liczniejsze niż wcześniej, a zainteresowanie Papieżem jest bardzo żywe we wszystkich częściach świata, w najróżniejszych kulturach. Nawet Time Magazine – najbardziej znany anglojęzyczny tygodnik – niemal natychmiast ogłosił Papieża „Człowiekiem Roku”. Również podróże za granicę, nawet w Azji, Afryce czy Ameryce Północnej, przebiegły bardzo pomyślnie.
Zrozumiałem więc, że znajomość języków jest dla komunikacji co prawda ważna, ale to nie wszystko. Kardynałowie dobrze zrobili, nie kierując się tym kryterium podczas Konklawe. Zrozumieliśmy, że najważniejsza jest bliskość Papieża z ludźmi, że przez zniesienie dystansu między Papieżem i ludźmi, z którymi się spotyka zarówno indywidualnie jak i grupowo, wyraża się jego postawa duszpasterska i duchowa. Papież, że tak powiem, ubezpośrednia komunikację aż do uścisków i pocałunków, hojnie rozdawanych, szczególnie najmłodszym i cierpiącym.
I to właśnie, spójność postawy i gestów, oraz ciągłe przypominanie o miłości i miłosierdziu, o bliskości i gościnności Boga wobec wszystkich, nadaje skuteczność i niezwykłą siłę głównemu motywowi Franciszkowego przepowiadania.
Jasne, że styl jego posługi nie wynika z przyjęcia jakiejś nowej „strategii komunikacyjnej”, obmyślonej przy biurku, ale jest to owoc przeżywanej spontanicznie i w całkowitej prawdzie postawy duchowej i duszpasterskiej, bardzo zbliżonej do postawy Jezusa z Ewangelii. Innymi słowy, Franciszek jest autentyczny przez co jest też wiarygodny.
Franciszek w centrum swojej posługi głoszenia stawia zawsze „osobę Boga, który we Wcieleniu Syna stał się Miłosierdziem”. W ten sposób skutecznie przekłada programową zasadę sformułowaną w Evangelii Gaudium, by udać się do „serca Ewangelii”, aby tam znaleźć właściwą hierarchię prawd i znaleźć sposób na jej przekazanie w sposób prosty i treściwy wszystkich bez wyjątków i bez wykluczania kogokolwiek. Oczywiście Kościół i poprzedni papieże zawsze mówili – i to dużo – o miłosierdziu Bożym, ale myślę, że nikogo nie obrażę, jeśli powiem, że w pewnym momencie, w tym głoszeniu miłosierdzia, pojawiło się „crescendo”, tak że można powiedzieć, iż skuteczność głoszenia miłosierdzia jest „najbardziej specyficzną łaską tego pontyfikatu”, zaś sposób, w jaki Franciszek je ogłasza, stanowi naprawdę żywy i konkretny wzór „nowej ewangelizacji”, o której dużo już powiedziano, ale która wciąż jeszcze nie znalazła przekonującej i jasnej formy wyrazu.
Sądzę też, że Papież z Argentyny uważa, iż nie tylko język oficjalnych dokumentów dotyczących konkretnych problemów życia chrześcijańskiego, jak np. Amoris Laetitia, potrafi przybliżać magisterium do życia i je interpretować, lecz także wymowa ekspresji słownej i wymowa gestów. Pomyślmy o porannych homiliach u Świętej Marty, prawdziwej nowości tego pontyfikatu, o odczytywaniu Ewangelii w kontekście życia codziennego i o jej głoszeniu językiem prostym i konkretnym. Pomyślmy o rosnącej liczbie wywiadów (także nowość, nawet w porównaniu z Bergoglio przed obraniem na urząd), w których Papież, już w punkcie wyjścia, z pokorą osoby nieposiadającej ostatniego słowa w każdej kwestii, okazuje interlokutorowi chęć spotkania i wspólnej podróży w poszukiwaniu najprawdziwszej i najwłaściwszej odpowiedzi na postawione pytania. Pomyślmy o kreatywności coraz to nowych gestów miłosierdzia i o miłości do ubogich i do mieszkańców peryferii geograficznych i egzystencjalnych naszego świata, naszych miast, samego Kościoła. Przykłady można by mnożyć, tymczasem Franciszek, w dzisiejszej kulturze, na ogół pozbawionej wymiaru religijnego, umie dotrzeć do głębi ludzkiego doświadczenia i pomóc usytuować je w perspektywie relacji z Bogiem. To naprawdę „nowa ewangelizacja”, której tak bardzo potrzebujemy.
W ten sposób Franciszek – mimo, że zdecydowanie potępia niesprawiedliwość i zło naszych czasów – zachęca nas, byśmy bez wahania dali pierwszeństwo temu, co jest pozytywne – miłości miłosiernej. To najwyraźniej przyciągnęło i uruchomiło falę bardzo rozległej i spontanicznej wdzięczności, gdyż odpowiadało na jakieś głębokie oczekiwania. Tym boleśniej dotykała wielu z nas opinia, szeroko rozpowszechniona przez ruchy przeciwstawiające się Kościołowi, mówiąca o Kościele, że jest zawsze „na nie”, że potrafi jedynie stawiać nakazy i zakazy, że jest hermetycznie zamknięty i zawsze gotowy do potępień. Dzisiaj widzimy, jak te ruchy zaczynają słabnąć a nawet zanikać. Zaczyna się też spoglądać na Kościół z większym zrozumieniem i akceptacją dla jego misji służenia wszystkim i dla pokoju.
W tym bardziej pozytywnym spojrzeniu trzeba dostrzec rolę, jaką odegrały media i to w większości. W pewnym sensie doświadczamy sytuacji podobnej do tej, która wytworzyła się w czasie pontyfikatu Jana Pawła II. Zobaczyliśmy, że kiedy media odpowiadają na zainteresowanie ludzi Papieżem i rozumieją, że ludzie oczekują od nich pomocy w podążaniu za nim, oglądania go i słuchania, powstaje swoisty „krąg sukcesu”, rodzaj przymierza pomiędzy ludźmi, służbą mediów i przesłaniem Papieża. I znowu, okazuje się, że ten sukces nie jest wynikiem zastosowania jakiejś abstrakcyjnej strategii, ale wynika z siły przekazu, który docierając do serca, generuje pozytywny impuls, który porusza same media.
Życzmy więc sobie, by media – przynajmniej wiele z nich – skorzystały z okazji i pozwoliły, by ich wielki potencjał wspomagał papieską służbę ludzkości i dzisiejszemu światu. Służbę ugruntowaną w miłości Boga, promującą sprawiedliwość dla biednych, godność i pokój dla wszystkich.
To przymierze dla dobra, może też pomóc pracownikom mediów odnaleźć z radością najwyższą godność ich zawodowego powołania do budowania dobra wspólnego. Niech więc prorocze wołanie Jana Pawła II, od którego zaczęliśmy to przemówienie: „Błogosławiona telewizja!”, zabrzmi na nowo, wzbogacone o: „Błogosławiona sieć! Błogosławione new media i social media”. Zróbmy wszystko, aby to mogło się ziścić!
Podsumowując,
przedstawiłem szereg impresji, które mam nadzieję zainteresowały Was. Nie jest to oczywiście prezentacja kompletna i usystematyzowana. Kończąc, pozwólcie na parę słów podsumowania.
Trzech Papieży, którym służyłem, to postacie, które głosiły Dobrą Nowinę wiarygodnie sobą, swoim życiem, swoimi słowami i działaniami zgodnymi z Ewangelią. Komunikacja, która nas tutaj interesuje, to przede wszystkim komunikacja prawdy przeżytej i poświadczonej, a więc mającej fundamentalne znaczenie.
Także można efektywnie komunikować się nawet wtedy gdy zabraknie słów, jak w przypadku Jana Pawła II w czasie jego długiej choroby, lub kiedy odważnie i konsekwentnie przechodzi się przez trudne czasy, jak to miało miejsce za pontyfikatu Benedykta XVI, lub gdy ma się do dyspozycji tylko ograniczoną liczbę języków, jak w przypadku pontyfikatu Franciszka.
Strategie komunikacyjne, korzystanie z narzędzi i nowych technologii komunikacyjnych, z pewnością ma swoją wartość, ale drugorzędną, pomocniczą wobec mocy samego przesłania, składającego się ze słów i czynów wynikających ze świadectwa życia i wiary herolda. Prawdziwa strategia to nie epatowanie czymś, co nie istnieje, a wręcz przeciwnie, uwydatnianie specyficznego charyzmatu służby Papieża i wagi jego przesłania.
Powinniśmy więc dziękować Bogu za to, że w naszych czasach dał nam papieży, którym po prostu nie brakowało ani wielkich idei i przesłania, ani charyzmy, ani umiejętności komunikowania ze światem. Służyć im to dla mnie dar i przywilej, za który zawsze będę wdzięczny im i Panu Bogu.
Z oryginału w jęz. włoskim tłumaczył Szymon K. Ciećko, adiustacja stylistyczna o. Wacław Oszajca SJ.
* Układ tekstu oraz stosowanie wielkich liter, poza formą zaimka osobowego 2 osoby liczby mnogiej oraz formami w podziękowaniach, zgodny z tekstem oryginalnym – przyp. tłum.
Za Episkopat